W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Jak o mało co nie utonęłam w morzu roztopionego sabaudzkiego sera

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Jak o mało co nie utonęłam w morzu roztopionego sabaudzkiego sera

Wróciłam! Przeżyłam! Jestem! Moje obawy, te wyrażane w poprzedniej Gazetce, szczęśliwie okazały się płonne, nasza kochana Cytryna zachowała się pod względem technicznym (oraz każdym innym) niezwykle lojalnie, a nawet udało mi się nie spaść w żadną z licznych przepaści, nad którymi uparcie prowadził mnie niejaki Dżi-pi-es – zupełnie niepotrzebnie, bo była też znacznie wygodniejsza droga, co okazało się po konfrontacji z poczciwym i zasłużonym, choć najwyraźniej odchodzącym na emeryturę, atlasem.

Dotarłam zatem w te Alpy, pojeździłam na nartach, pojeździły i Dzieci, nikt sobie nic nie zrobił (złego), nic istotnego nie zgubiłam i w ogóle było bardzo miło, a Mąż musiał w pracy harować do nocy i był bardzo tym faktem zdegustowany. Ponadto pogoda była jak drut, cieplutko, słonecznie i żadnego wiatru, który potrafi nieraz obrzydzić miło zapowiadający się narciarsko dzień. Pierwsza nieśmiała chmurka pojawiła się w dzień wyjazdu. Niech jej będzie.

Przez kilka przedwyjazdowych tygodni Dzieci moje ukochane żyły jednak nie tyle perspektywą nart wraz ze snowboardem (o moim skromnym towarzystwie w ogóle nie wspominając), co rozkoszną wizją żeliwnych garnków wypełnionych po brzegi wrzącym serem – czyli FONDUE. O samej istocie i pochodzeniu fondue, dania z gruntu szwajcarskiego, wprowadzonego do francuskiego menu ponoć wyłącznie ze względu na żądania międzynarodowych turystów-narciarzy, pisałam już jakiś czas temu; nie będę się zatem powtarzać, kto ciekawy, niech zajrzy pod adres: Wspomnienia z Sabaudii – rok 2005

Osobiście fondue bawi mnie wyłącznie jako rozrywka towarzyska, a nie przeżycie kulinarne – roztopiony serek z białym winem jest i owszem smaczny, ale nabrany na kawałek (czerstwego, niestety, dla wygody nabijania na widelec) chleba twardnieje, gumowacieje i robi się bardzo, ale to bardzo ciężkostrawny. Ciężkostrawność jako taka nie przeraża mnie szczególnie – tyle dobrych rzeczy odznacza się tą nieszczęsną przypadłością, że wspomnę jedynie zacny bigosik, żołnierską grochówkę, świeży razowy chleb z masłem i cebulą lub smażone prawdziwki z czosnkiem – ale te kilka porcyjek skamieniałego fondue nosi człowiek w żołądku przez ładnych kilkanaście godzin jako twardą, niemal namacalną gulę. Żeby przeżyć i ujrzeć kolejny świt nad Mont Blanc, o taki właśnie na przykład:

(ot, widok z okna o różnych porach poranka)

popija się to serowe szaleństwo sporą ilością białego wina, co czyni duszącą w nocy zmorę podwójnie męczącą… Ponoć można popijać fondue także gorącą herbatą, ale konia z rzędem temu, kto umie zamówić ją we Francji – najpierw trzy razy będą się upewniać, że o herbatę właśnie nam chodzi, potem z troską wypytają, czy nic nam nie zaszkodziło (skoro chcemy ziółka), a na koniec z triumfem podadzą nam napar z werweny!

Dzieci jednakże było (i jest) dwoje, a ja sama jedna, w dodatku wyczerpana nieodzownymi podróżnymi zawirowaniami – korkami na peażach (péage - francuski odpowiednik „punktu poboru opłaty drogowej”), unikaniem nazbyt gęsto rozstawionych radarów (na nic się to nie zdało, pierwszy mandat przyszedł przedwczoraj, a że zarejestrował przekroczenie prędkości mniej więcej po kwadransie od mojego wjazdu do Francji, drżę na myśl, co przyniesie kolejna poczta), zmaganiami z apodyktycznym „komputerem pokładowym” (po co komu coś takiego w zwykłym samochodzie osobowym – sama wiem, że drzwi są otwarte i że się jeszcze nie przypięłam pasem; jeśli się nie przypięłam, to najwyraźniej nie chciałam, a nie dlatego, że tknęła mnie nagła demencja i trzeba mi to uprzytomnić namolnym pikaniem), szukaniem optymalnego pogodzenia rozlicznych potrzeb potomstwa i mojego pragnienia dojechania na miejsce możliwie wcześnie… Kiedy więc dotelepałam się – hurra, przed zmrokiem! – do punktu przeznaczenia, nie wleciawszy do żadnej rozpadliny po drodze i bez konieczności zakładania łańcuchów; kiedy wynajęty apartamencik okazał się czyściutki i chętny do przyjęcia nas na swoje łono; kiedy Starsze Dziecko z własnej woli samo rozładowało samochód, ja zaś w nagłym porywie zdrowego rozsądku galopem udałam się do kas wyciągu po skipassy, żeby nie stać rano w kolejce (i udało się, byłam przedostatnia przed zamknięciem okienek!) – dałam się w końcu zaciągnąć do najbliższej knajpy na fondue.

Co miałam robić - przeżyłam i to. Poza tym postanowiłam się pocieszyć w nietypowy dla mnie sposób, czyli na słodko - w karcie deserów było bowiem coś, co bardzo sobie cenię, mianowicie „café gourmand” – solidne espresso, a do niego wybór maleńkich deserków maison. Zasadniczo naprawdę nie lecę na słodycze, sama kawa, i to bez cukru, mi wystarcza, ale zdarza się, wyznaję bez bicia, że „café gourmand” mnie skusi – to ta rozmaitość, ten przegląd umiejętności kucharza, ta możliwość skosztowania po odrobinie rozmaitych rozmaitości jest doprawdy nęcąca! Zdarzyło mi się na przykład – konkretnie w owerniackim Clermont-Ferrand – spożyć tarteletkę jabłkową, kulkę lodów karmelowo-jabłkowych i miseczkę solonego karmelu (symfonia normandzka, rzec można). Tym razem w „café gourmand” podali lody kawowe, bardzo dobrego ptysia z kremem waniliowym i maleńkie czekoladowe ciasteczko. To w istocie osłodziło mi perspektywę zmagań z serową gulą w żołądku i dało siłę na najbliższe dni w wyłącznym towarzystwie moich Dzieci.

Francja ma to do siebie, że na stokach też generalnie karmi nieźle. No i oczywiście w niemal każdej knajpie, nawet takiej zdecydowanie siermiężno-schroniskowej, można dostać nie tylko fondue, ale i raclette, przedmiot szczególnych westchnień Starszego Dziecka, urodzonego performera. Raclette to nie tylko nazwa lokalnego sera, spożywanego wyłącznie po roztopieniu, ale także cały, oparty na jego bazie, posiłek: odpowiednio duży (w zależności od ilości spożywających) kawałek rzeczonego sera, odcięty z dużego koła po cięciwie, umieszczany jest na specjalnym stojaku, przecięciem do góry, pod nagrzewanym elektrycznie opiekaczem. Opiekacz najpierw roztapia, a potem przyrumienia górną warstwę sera, którą wówczas należy zeskrobać na talerze uczestników przedsięwzięcia. I to właśnie najbardziej bawi Starsze Dziecko – regulowanie opiekacza (żeby ser nie przypiekał się nadmiernie, bo będzie gorzki – znawcy tematu w ogóle nie dopuszczają koloru, zadowalając się roztopieniem sera, ja jednak cenię sobie rumiany serek), wyciąganie sera spod źródła ciepła (specjalnym mechanizmem z wajchą), przechylanie go nad talerz, ściąganie roztopionej warstwy drewnianą łopatką… Nawet gdybym chciała pobawić się tą maszyną sama, w obliczu entuzjazmu Starszego Dziecka nie mam żadnych szans. Nie miałabym też sumienia mu tego zabierać, bo błysk łakomstwa w oczach chronicznego niejadka wart jest każdego poświęcenia. Aha - do raclette podaje się jeszcze gotowane ziemniaczki, talerz lokalnych wędlin (głownie suszonych) i wielką michę zielonej sałaty. Nie zmienia to jednak faktu, że w efekcie całego posiłku znów czujemy w żołądku twardą grudę niegdyś płynnego, obecnie na kamień zestalonego, sera…

Od nieuchronnego zatonięcia w morzu roztopionej kazeiny uratował mnie fakt, że Starsze Dziecko podjęło naukę jazdy na snowboardzie, akurat w porze ogólnie uznanej we Francji za obiadową. Młodsze Dziecko bowiem, mające skłonność do czasowego popadania w manię a to wegetariańską, a to zdrowo-żywieniową, uległo tym razem tej drugiej i zaczęło domagać się sałaty, ryżu, gotowanej marchewki i rybki z grilla. Z tym ostatnim było najsłabiej, ale udało się znaleźć knajpkę, w której w menu dziecięcym znalazł się smażony łosoś, w dodatku z makaronem! Dzięki temu mogłam spokojnie przerzucić się na dania bardziej odpowiadające mojej wizji kuchni francuskiej w wersji wakacyjnej, czyli na steki oraz sałaty.

Oczywiście w drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o lokalny supermarket, gdzie zaopatrzyliśmy się w różne miejscowe specjały – no i oczywiście w ser do… fondue. W końcu Mąż, stęskniony za nami, a jeszcze bardziej za domowym jedzeniem, też jest wielkim wielbicielem tego dania!
A o sałatach będzie za tydzień.

Pozdrawiam serdecznie,
Szykująca się już stanowczo do wiosny
Natalka




Podziel się linkiem: