Walczą we mnie dwa sprzeczne pragnienia: z jednej strony naturalną skłonnością osoby ciekawskiej i lubiącej wszystkie kuchnie świata jest chęć sprawdzenia jak największej ilości restauracji. Z drugiej jednak – miło jest być w knajpie rozpoznawaną, serdecznie witaną: „ Pani stolik pod oknem jest wolny…”, zaopatrywaną już na wstępie w ulubiony aperitif… Wymaga to jednak częstych wizyt...
Marzeniem mojego życia byłoby zostać krytykiem restauracyjnym. Pomyślcie tylko – wyjście do knajpy przestaje być świętem, okupionym wcześniej godzinami konsultacji z rodziną czy znajomymi (czy da się zaparkować, czy nas z dziećmi nie wyrzucą, czy będą mieli makaronik dla Młodszego Dziecka, ostrygi dla Starszego i kurczaka z frytkami dla Męża i tak dalej). Wyjście do knajpy staje się naszym świętym obowiązkiem, traktowanym z powagą i namaszczeniem, również wśród domowników – musimy wszak skupić uwagę na wszelkich aspektach podawanych dań, by móc je potem kompetentnie zjechać lub pochwalić. Co więcej – odpada stresująca konieczność wyboru tylko jednej przystawki, tylko jednego głównego dania i tylko jednego deseru. Dokładnie na odwrót: musimy przejrzeć całe spektrum możliwości danego przybytku, żeby nie być niesprawiedliwym (a nuż kucharz kiepsko radzi sobie z rybami, ale jego żywiołem jest mięsko? Znam takie przypadki osobiście i wiem, że nie należy zbyt wcześnie rezygnować, po prostu trzeba wiedzieć, co gdzie zamawiać). W dodatku nie musimy przejmować się budżetem – redakcja zapłaci nie tylko za nasze artykuły, ale i pokryje koszty posiłku oraz taksówki (przecież trzeba zrecenzować także stan knajpowej piwniczki, a tego nie da się zrobić bez stosownej degustacji). Po odespaniu kolacji piszemy artykuł – a to dowcipnie krytyczny (podobno czytelnicy wolą miażdżące recenzje, i to nie tylko dlatego, że lepiej się je czyta, ale i dlatego, że mają poczucie, że ktoś pomścił ich bolesne nieraz doświadczenia), to neutralny, dający właścicielom knajpy nadzieję na przyszłość, to znów życzliwy lub nawet entuzjastyczny. Ponadto nie przemęczamy się nadmiernie, artykuł nie powinien bowiem być długi – komuż chciałoby się czytać całą kartę dań! Dodatkowym bonusem takiego zajęcia jest to, że możemy pojęczeć rozmaitym znajomym (zwłaszcza tym szczególnie bywałym): „Znów idę na kolację, no wiecie – knajpa ma tylko dwie gwiazdki, ale jeszcze nie było u nas porządnej recenzji, więc co robić… Tak bym chciała coś zjeść w domu, no ale praca to praca…” Nikt nam i tak nie uwierzy, ale zazdrość w oku im błyśnie… Poza tym Mąż przestaje marudzić pod hasłem „Znowu wychodzisz?!”, Rodzice przestają wydzwaniać i narzekać „Ciebie nigdy w domu nie ma, rozrywkowe życie prowadzisz itd.”, nawet Dzieci muszą zrozumieć, że matka idzie do roboty.
Ach, Bikontem być…
No cóż, niestety nie zatrudnia mnie żadna redakcja i muszę sobie radzić na własną rękę. Ilekroć zatem mogę (rzadko), z okazji lub bez (raczej bez), staram się wizytować najrozmaitsze przybytki o charakterze kulinarnym, napotykając przy tym na najrozmaitsze przeszkody. O kwestii finansowej nie ma co wspominać, po co sobie psuć resztę dnia i nadchodzący wielkimi krokami weekend… Chodzi mi o co innego: otóż walczą we mnie dwa sprzeczne pragnienia. Z jednej strony naturalną skłonnością osoby ciekawskiej i lubiącej wszystkie kuchnie świata jest chęć sprawdzenia jak największej ilości restauracji. Z drugiej jednak – miło jest być w knajpie rozpoznawaną, serdecznie witaną: „ Pani stolik pod oknem jest wolny…”, zaopatrywaną już na wstępie w ulubiony aperitif… Wymaga to jednak częstych wizyt, co kłóci się z podejściem poprzednim. Ponadto zazwyczaj udaję się do knajp na lunch, co ogranicza nie tylko spożycie wina (niewiele zatem mogę powiedzieć o piwnicznych zasobach restauracji), ale i dobór dań, że o ich ilości nie wspomnę. Lunch jest także mniej romantyczny, świec na stołach się nie zapala, kelnerzy bardziej są zabiegani, serwis szybszy (a ja cenię sobie długie przerwy między daniami), a specjalność dnia błyskawicznie się kończy.
Na szczęście co jakiś czas zdarza się okazja wyjścia wieczorem. Otóż jedna z moich Przyjaciółek z racji zawodowych zmuszona jest odwiedzać Brukselę średnio raz w miesiącu, co daje mi uczciwy pretekst do wyjścia wieczorem. Przyjaciółka przerzuca ciężar wyboru przybytku na moją skromną osobę, mogę sobie zatem pozwalać. I tak zwizytowałyśmy pewnego razu uroczą knajpeczkę „L’Annexe” (www.restaurant-annexe.be) w okolicy placu Flagey – doskonałe jedzenie (jadłyśmy dwa rodzaje ostryg, potem foie gras z patelni z chutneyem truskawkowym i tataki z tuńczyka z sosem z langustynek, zaś na deser obłędny wręcz talerz serów) i wspaniała, serdeczna obsługa właścicieli, niezwykle pomocnych w doborze wina (uwaga – także na kieliszki!). Wyszłyśmy stamtąd zadbane, najedzone, rozchichotane i zachwycone, postanowiłam więc uczcić zeszłoroczną rocznicę ślubu i okazać mojej Drogiej Rodzinie to wspaniałe miejsce. Niestety okazało się, że nie sposób w okolicy zaparkować i po trzech kwadransach krążenia po wąskich uliczkach musieliśmy się poddać (zapomniałam dodać, że na kolację z Przyjaciółką zawiózł mnie Dobry Mąż). O – przeczytałam właśnie, że L’Annexe przeniosła się do Watermael-Boisfort, podbrukselskiego knajpowego zagłębia. Może będzie łatwiej się tam dostać…
Innym znów razem wybrałyśmy się do modnej restauracji La Manufacture (www.manufacture.be) w samym centrum Brukseli. Zobligowana przydzielonym mi zadaniem, zdecydowałam się sprawdzić miejsce kilka dni wcześniej, oczywiście w porze lunchu. Wspaniałe, lekko industrialne wnętrze z dominującymi centralnie metalowymi schodami, oryginalna, sezonowa karta (niezbyt długa, co zawsze sobie cenię) i uważna obsługa, czyli same plusy. Na przystawkę zjadłam nieco niedosoloną galantynę z sarny z confit z cykorii, zaś na główne danie znakomitego miecznika z grilla, z przepysznym ryżem, delikatnym sosem curry i rozmaitymi dodatkami. Wino było dobre, wybór digestifów imponujący. Z czystym sercem zarekomendowałam więc Przyjaciółkom (tym razem było nas trzy) „fabryczną” restaurację i cóż się okazało?! Druga wizyta znów okazała się klapą, choć nie z powodu braku miejsca dla samochodu. Jedzenie było, jak przedtem – trochę niedopracowane: tym razem na przystawkę wzięłam fenomenalny serek brie na ciepło pod chrupiącą pokrywką z anielskich włosów ciasta kataifi, z sosem z curry, kokosem, ananasem i imbirem… Ale już główne danie było niestety, rozczarowujące: tłustawa i nieciekawa pastilla z zająca, z dodatkami, które nijak nie wryły mi się w pamięć. Na szczęście zarówno sole w maśle noissette, jak i langustynki z przegrzebkami na „risotto” z pęczaku z mascarpone (czyli dania moich Towarzyszek) wspięły się na wyżyny naszych wieczornych wymagań.
Problemem okazała się obsługa: niedbała, niesprawna i arogancka. Z początku wszystko szło dobrze, potem zaczęło się rozłazić: drugą karafkę różowego wina „zapomniano” już schłodzić, stłuczony (nie z naszej winy!!!) kieliszek przez kwadrans czekał na posprzątanie, zamówionej wody nie doczekałyśmy się już do końca wizyty…
Po półgodzinie od zamówienia deserów zdałyśmy sobie jasno sprawę, że z tego nic już nie będzie. Przywołany kelner z głupawo rozbrajającym uśmieszkiem wyznał bez żadnego skrępowania, że ach cóż, wyleciałyśmy mu z głowy i że on ewentualnie teraz może nam przynieść, co tam byśmy sobie życzyły. Nie życzyłyśmy sobie już jednak nic i tylko odebrane w rodzinnych domach staranne wychowanie powstrzymało nas od pyskówki.
I tak La Manufacture wyleciała z moich planów zostania stałym bywalcem…
Rozgadałam się i zabrakło miejsca nie tylko na inne doświadczenia z dwiema wizytami, nie tylko na recenzję z mojej ulubionej, stało-bywalcowej knajpy, ale i na tytułową restaurację Le Coq en Pâte… Obiecuję zatem kontynuację w przyszłym tygodniu, a tymczasem serdecznie pozdrawiam –
Wasza restauracyjna recenzentka Natalka
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |