W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / RestoDays i Guide Michelin – czyli nowe doświadczenia w dziedzinie haute cuisine

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


RestoDays i Guide Michelin – czyli nowe doświadczenia w dziedzinie haute cuisine

Tydzień temu zjedliśmy z Mężem lunch. Nie byłoby to wydarzeniem godnym aż odnotowania w Wieczornej Gazetce Kuchennej (w końcu z Mężem znamy się ładnych parę lat i kilka razy udało nam się spożyć wspólnie ten czy inny posiłek), gdyby nie fakt, że po raz pierwszy w życiu wybraliśmy się do restauracji chlubiącej się gwiazdką w słynnym czerwonym Przewodniku Michelina.

Nie była to żadna rocznica, nie świętowaliśmy też żadnego awansu, podwyżki (niestety), czy odznaczenia państwowego* – po prostu skorzystaliśmy z okazji. Mianowicie od dwu lat działa w Belgii (a także we Francji i Luksemburgu) instytucja „RestoDays”** – przez ponad tydzień restauracje oferują specjalne menu w porze obiadowej i takież w porze kolacyjnej, za ustaloną z góry sumę dwudziestu jeden (lunch) i dwudziestu ośmiu Euro (kolacja). Dwa razy do roku, wiosną i jesienią, w akcji bierze udział około dwustu restauracji w całym kraju, zaś dodatkowa dobra wiadomość jest taka, że dołączają się także restauracje oznaczone gwiazdkami w przewodniku Michelina! Jest to dla zwykłych zjadaczy chleba (a choćby nawet i nawet brioszek z rodzynkami!) unikalna okazja, by bez konieczności zaciągania wysokooprocentowanego kredytu konsumpcyjnego odwiedzić miejsca, będące przedmiotami westchnień każdego smakosza. Bo choć restauracje gwiazdkowe liczą sobie przy okazji „RestoDays” o piętnaście Euro więcej za każdy posiłek, niż restauracje nie sięgające nieboskłonu, to w dalszym ciągu jest to znacznie mniej, niż byłoby bez tej akcji…

Z gwiazdką czy bez – „RestoDays” to znakomita okazja, żeby małym kosztem poznać nowe miejsca na kulinarnej mapie okolicy. Menu (publikowane w internecie) często bywa naprawdę interesujące, gdyż szef kuchni z ulgą wymyśla coś zupełnie nowego, co będzie podawane tylko przez osiem dni. Stara się pokazać swoje umiejętności od najlepszej strony, bo przecież cała akcja ma zachęcić klientów do częstszego jadania poza domem (choć doprawdy, moim zdaniem, kogo jak kogo, ale Belgów to do tego zachęcać nie trzeba!), pilnuje też kulinarnego stylu restauracji, by nie rozczarować stałych bywalców. Menu takie zazwyczaj oddaje należną sprawiedliwość produktom lokalnym i sezonowym (łatwiej zmieścić się wówczas w limicie cenowym, bez konieczności skąpienia na jakości) – do tego stopnia, że obecna edycja „RestoDays” wręcz odbywa się pod hasłem celebrowania belgijskiej jesiennej produkcji, stąd w menu często pojawiają się szare krewetki, dziczyzna, morskie ryby i owoce morza, ziemniaki, dynia i cykoria, czekolada i jabłka.

A zatem zarezerwowaliśmy dwa miejsca na lunch w podbrukselskiej restauracji Terborght***.

Nie wiedzieliśmy, co będziemy jedli, gdyż „gwiadkowcy” rzadko kiedy publikują swoje menu, wiedząc, że i tak wszystkie miejsca zostaną zarezerwowane na pniu – w tym roku po raz pierwszy udało mi się zdążyć i zaklepać stolik, najwyraźniej kryzys dał się we znaki także wyznawcom haute cuisine… Restauracja ma jedną gwiazdkę Michelina (uzyskaną w 2005 roku), co zgodnie z rozwinięciem oznacza „bardzo dobrą kuchnię w swojej kategorii” (dwie gwiazdki to „znakomita kuchnia, warta uwagi”, zaś trzy honorują „kuchnię wybitną, godną specjalnej wyprawy”).

Gwiazdki Michelina nawet w XXI wieku budzą wiele emocji. Przypomnę – jest to, istniejący od lat trzydziestych ubiegłego wieku, system oceniania restauracji pod kątem atrakcyjności dań tam serwowanych, elegancji wystroju, poziomu obsługi, jakości win w piwniczce, a nawet komfortu zapewnianego w toaletach. Tu przypomina mi się niezbyt elegancka, ale najzupełniej adekwatna anegdota: otóż pewna rewelacyjna paryska knajpa (nazwy już nie pomnę) była regularnie nawiedzana przez szczególnie upartego inspektora Michelina. Inspektor z zachwytem pochłaniał wybitne dania, podlewając je doskonałym winem, dyskutował o kulinariach z niezwykle kompetentną i uprzejmą obsługą, rozkwitał w serdecznej, typowej dla tego przybytku atmosferze – jednym słowem robił wszystko to, co tłumy innych gości, nieodmiennie wiernych temu wspaniałemu miejscu. Jedyne, co spędzało mu sen z powiek, był stan restauracyjnych toalet, klasycznie francuskich… Po którejś kolejnej wizycie zaczepił więc jowialnego, uśmiechniętego właściciela, stanowczo prosząc go o przebudowę łazienek, gdyż dopiero wówczas restauracja będzie mogła nareszcie otrzymać należny jej honor, czyli pierwszą gwiazdkę w Przewodniku Michelina. Zdziwiony protekcjonalnym tonem inspektora, właściciel dobitnie odrzekł: Panie, do mnie ludzie przychodzą JEŚĆ, a nie SRAĆ! (bardzo przepraszam za brzydkie słowo – chciałam je nawet wykropkować, ale gdybym napisała „s..ć” lub „s.ać”, to można by to wszak czytać „spać”, „stać”, „siać” lub nawet „ssać”, zaś gdybym wykropkowała samo „a”, to na jedno by wyszło, niech już więc będzie uczciwie…)

Największa „gwiazdkowa” awantura wybuchła kilka lat temu, gdy zagrożony utratą jednej z trzech gwiazdek, francuski restaurator Bernard Loiseau popełnił samobójstwo, w spektakularny sposób strzelając sobie w głowę z dwururki. Wprawdzie rutynowe śledztwo wykazało, że po pierwsze wcale nie miał stracić tej nieszczęsnej gwiazdki, a po drugie cierpiał na zaburzenia depresyjno-maniakalne, i to one raczej legły u podstaw desperackiego czynu, jednak chwały systemowi gwiazdek to nie przysporzyło! Pojawiły się głosy krytykujące System z każdej strony: były francuski inspektor Michelina wydał książkę, odsłaniającą kulisy przyznawania gwiazdek – twierdził w niej, iż inspektorów jest za mało, by mogli rzetelnie sprawdzić wszystkie oceniane w Przewodniku restauracje; że ich wizyty są zbyt rzadkie, by uczciwie i kompetentnie potwierdzić, iż kuchnia stale trzyma poziom (a jest to jedną z kardynalnych zasad oceny – restauracja, w której nawet najlepiej pomyślane danie wygląda jednego dnia tak, a innego inaczej, na gwiazdkę nie ma szans); że niezmiennie faworyzowani są weterani kuchni, kucharze nagradzani od lat trzema gwiazdkami, nestorzy i legendy życia kulinarnego Francji…

Zza Oceanu z kolei dobiegły głosy, że System (który osiągnął amerykański brzeg w roku 2006, wydając Przewodnik po restauracjach i hotelach Nowego Jorku) preferuje kuchnię francuską, formalną i sztywną, w związku z czym amerykańskie restauracje, hołdujące bardziej wyluzowanemu stylowi życia, nie mają szans nawet na jedną gwiazdkę, choćby kulinarnie pozostawiały Stary Kontynent daleko w tyle.

Pojawili się także szefowie kuchni i restauratorzy, przeważnie z Wielkiej Brytanii, gdzie ta grupa zawodowa ma wyjątkowo duże „parcie na szkło” i szczególnie chętnie wyraża publicznie swe zdanie na każdy temat, którzy w demonstracyjny sposób rezygnowali ze swych gwiazdek, nierzadko posuwając się nawet do komentarzy typu: „Nie będą nam Francuzi mówić, jak powinniśmy gotować” lub: "Nie chcemy być oceniani przez ignorantów".

Ogólny sens narzekań i krytyki przebiegał pod hasłem: „System jest staroświecki, skostniały, sfrancuziały" - jednym słowem: wszystko na "s".

O - widzę, że na teoretycznych aspektach musimy dzisiejszą Gazetkę zakończyć! A zatem samo gwiazdkowe menu, te wszystkie danka, jakie nam zaserwowano, przyjdzie mi opisać za tydzień – chyba jakoś wytrzymacie, prawda? Na zachętę opowiem Wam tylko, co dostaliśmy jako amuse-bouches, do kieliszków szampana na aperitif: otóż Pan Kelner (a nie bez przyczyny piszę o Nim z dużej litery, o tym jednak za tydzień…) przyniósł każdemu z nas specjalny półmiseczek w formie drewnianego prostopadłościanu, na którym leżały niezwykle estetycznie zakomponowane mini-cosie: krokiecik serowy (w formie idealnie sferycznej, chrupiący z zewnątrz, mięciutki w środku), koktajlowy pomidorek nadziewany szarymi krewetkami oraz szaszłyszek z arbuza moczonego w Campari. Do tego były jeszcze paluszki z cieniutkiego słonego ciasta i dwa sosiki do maczania - jeden zielony, typu pesto, drugi czerwony, typu bisque z homara… Ciąg dalszy nastąpi wkrótce (póki jeszcze pamiętam, co jadłam).

Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie,

osiągająca wyższy stopień wtajemniczenia

Natalka

* patrz WGK:Kilka słów o pewnej książce (warstwa ideologiczna)

** www.restodays.be

*** www.terborght.be

PS. Oprócz logo RestDays, wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony restauracji Terborght w Huizingen - na zewnątrz padał deszcz, a wewnątrz nie ośmieliłabym się fotografować...




Podziel się linkiem: