W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Poświąteczne to i owo

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Poświąteczne to i owo

Czytelnicy ukochani - witajcie, witajcie w nowym roku! Po powrocie z Najjaśniejszej Ojczyzny, ze świątecznie pozbawionych internetu wakacji, z wielkim rozczarowaniem, wręcz smutkiem dostrzegłam, iż życzenia świąteczne (takie przemyślane, wypieszczone, wychuchane niemal) nie zostały do Was na czas rozesłane!

Bardzo Was przepraszam, pewnie znowu ten nieszczęsny serwer się zatkał (oszczędźcie mi konkretów, serwery to nie moja specjalność) albo opady śniegu w całej Europie wraz z nadciągającą powodzią w Australii zaszkodziły dystrybucji, albo też nastąpiło ogólne przedświąteczne przeciążenie łącz elektronicznych oraz wszelkich innych łącz w ogóle… Na szczęście wszystko zawsze można przeczytać na naszej stronie www.pieceofcake.pl, więc nic się nie traci, a przy okazji polecam skorzystanie ze stale przyrastającej bazy przepisów (2154 sztuki, słownie dwa tysiące sto pięćdziesiąt cztery w chwili, gdy piszę te słowa!) – tę uwagę kieruję szczególnie do mojej Mamusi, która Portalu, jako bytu nierozerwalnie złączonego z rzeczywistością wirtualną, nie uznaje. Gazetkę jednak czytuje (ponoć chętnie), ale dopiero wtedy, kiedy serwer się odetka i tekst w cudowny sposób spłynie do mailowej skrzynki Tatusia, a Tatuś tekst ów wydrukuje na bezszmerowej (Mamusia nie lubi hałasu) drukarce. Po odczytaniu Mamusia chwyta za telefon, dzwoni do mnie (względnie deleguje do tej czynności Tatusia) i prosi o kilka przepisów, o których wspomniałam. Wtedy muszę wejść na Portal, wyszukać odpowiednie przepisy, skopiować do Worda i przesłać Tatusiowi do skrzynki. Tatuś drukuje, wręcza Mamusi, a Mamusia mówi, że i tak miała dzisiaj zrobić pomidorową z groszkiem ptysiowym, więc na te kartki zerknie może później! To mi zresztą przypomina znaną rodzinno-przyjacielską historię o Najdroższej Przyjaciółce mojej Mamusi – otóż przed większym przyjęciem miała ona zwyczaj dzwonić do słynącej z dobrej kuchni i barwnych (szczególnie w siermiężnej epoce socjalizmu) pomysłów Mamusi: „Kochana, przychodzą do nas tacy i tacy, powiedz, co mam dać na deser?!” I Mamusia kombinowała: może galaretkę z jabłek z ciepłym sosem waniliowym, może mus czekoladowy (Przyjaciółka wielbi kulturę romańską), może gruszki z lodami i sosem czekoladowym, może ciasto z malinami… „Świetny pomysł, coś wybiorę” – odpowiadała z entuzjazmem Przyjaciółka, po czym Mamusia dzwoniła po imprezie: „No i co im dałaś na ten deser?”, a Przyjaciółka nieodmiennie odpowiadała: „A wiesz, no – upiekłam sernik”. I tak się to życie kręci…

Powróciłam zatem z Najukochańszej i śpieszę podzielić się z Wami rozmaitymi wrażeniami – zarówno z pobytu, jak i powrotu. To znaczy podstawowym wrażeniem jest akurat w tej chwili dojmujące uczucie zaokiennej szarości, połączonej z uporczywym, a gwałtownym opadem; ponadto zaś męczą mnie nawracające ataki kaszlu, spowodowane prawdopodobnie nieprzystosowaniem do charakternego klimatu ojczystego (och, to wynarodowienie…). Jeśli zaś chodzi o inne wrażenia, to z góry przepraszam za brak ich usystematyzowania, ale zapalenie oskrzeli w deszczu nie sprzyja osiągnięciom intelektualno-literackim, poza tym powrót oznacza zawsze dużą ilość prania, prasowania, rozkładania, roznoszenia, poszukiwania zaginionych przedmiotów (Mamo, na pewno zapomniałem/am tego w Polsce!), a w dodatku Mąż udał się na doroczną konferencję w Alpach, biedaczek, doprawdy…

Pierwszym zasadniczym wrażeniem z wizyty w Przenajświętszej* było to, iż w wieczór Bożego Narodzenia nie działają żadne hotele i restauracje położone wzdłuż najpopularniejszej drogi relacji Świecko-Warszawa, natomiast domy „niezupełnie prywatne” cieszą się w ten dzień szalonym powodzeniem. Ciekawość, dlaczego…

Drugim wrażeniem jest to, że jeśli już w okresie świątecznym (szeroko pojętym) uda nam się znaleźć działający przybytek kulinarny, to poziom jedzenia jest zaskakująco wysoki. Miałam wielką przyjemność jeść w trzech żoliborskich restauracjach – chorwackiej, włoskiej i sushi-dajni - tuż po świątecznym weekendzie i ani razu nie doznałam rozczarowania – obsługa przytomna, jedzenie świeżutkie (a we wszystkich trzech knajpach jadłam owoce morza!), sporo klientów, ogólny kulinarny entuzjazm. Przedsylwestrowa wizyta we wspominanej często przeze mnie Chacie Opoczyńskiej na drodze krajowej nr 12 – to samo: flaki pachnące, świeże i wrząco-gorące, chleb chrupiący, schabowy gigantyczny i skwierczący, kapusta zasmażana jak trzeba, z grzybami. Kolejny punkt to (podążając szlakiem naszych polskich przemieszczeń) Karczma w Żywcu - jedzenie znakomite (ach, ta micha żurku z jajkiem!), obsługa jeśli nawet nie szczególnie „sparkling”, to bardzo pomocna: Młodsze Dziecko zlekceważyło tym razem wszelkie zwyczajowe rosołki z makaronem, naleśniki z serem oraz kurczaczki, twardo zażyczyło sobie natomiast pierogów z bryndzą; pierogi te, jak się okazało, „wyszły” w Święta, ale Panienka Kelnerka wraz z Panią Kucharką na widok wielkich niebieskich oczu wypełniających się szybko łzami rozczarowania zdołały jakoś zorganizować niepełną porcję wymarzonego dania (a warto było poczekać). Kaszanka też była świetna – proszę mi tylko wyjaśnić, dlaczego zarówno pierogi (i te z bryndzą, i ruskie), jak i kaszanka w towarzystwie kiszonego ogórka garnirowane były plastrami pomarańczy?! Ja też jestem za jedzeniem zgodnym z porami roku, ale bez przesady… A, zapomniałabym – nie pijam piwa, nie smakuje mi ani zimne w upał, ani grzane z sokiem w zimie, ale piwo domowo doprawiane korzeniami i miodem w Karczmie Żywieckiej może nawet mnie pchnąć na drogę konwersji.

Teraz sam Beskid i jego narciarskie stoki: ach, łza się w oku kręci, gdy człowiek wspomni te kiełkujące dwadzieścia lat temu pizzerie, bez prawa do wyszynku, za to z właścicielem dolewającym do coli czy soku pomidorowego czegoś mocniejszego, pod ladą, rzecz jasna… Ach, te kanapki pakowane do plecaczka i gniecione w kolejkach do zacinających się co chwilę wyciągów… To nieustające polowanie na jakiekolwiek miejsce, choćby i stojące, w jakiejkolwiek garkuchni, akurat otwartej i serwującej cokolwiek, choćby w miarę jadalnego… Z tego wszystkiego zostały tylko kolejki do wyciągów, na zacinanie się też nic chyba nie pomoże, za to jedzenie – mój Boże. Te kiełbaski, kaszaneczki i serki przypiekane na grillu, prawdziwie węglowym grillu! Karkóweczka takaż – a Naród nasz dzielny i narciarski z wielkim ukontentowaniem raczy się tą właśnie częścią świni. Flaczki, barszcz z krokietem, fasolka po bretońsku, żurek – dania tak zwane barowe, niegdyś traktowane ze słuszną podejrzliwością, dziś spożywane są bezpiecznie i z ogromnym entuzjazmem, jak hale długie, szerokie i sztucznie naśnieżane.

Natomiast o śniadaniach w pensjonacie „U Kuby” w Korbielowie… o takich śniadaniach, o TYCH śniadaniach, to można by napisać całkiem poważny poemat…

A o wrażeniach po powrocie oraz o nieuniknionych postanowieniach – niezwykle ważnych, gdyż dokonywanych wszak na rok przed końcem świata - będzie za tydzień!

Serdecznie pozdrawiam

kaszląca i słaba, acz nie do dobicia Natalka

* dzięki, Andrzej, za "ojczystą" sugestię ;-)




Podziel się linkiem: