W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Cielęcinka, psiakostka! (meritum)

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Cielęcinka, psiakostka! (meritum)

Nie będę nikogo trzymać w niepewności, nawet jeśli niezgodne byłoby to z hitchcockowskimi zasadami budowania suspensu – Panie cielęcinkę przeżyły!!! To znaczy przynajmniej trzy z pięciu – od nich dostałam następnego dnia dziękczynne maile… Co z pozostałymi dwiema, na razie nie wiem, gdyż milczą uparcie. Trochę się martwię, ale nie bardzo. Poza tym te dwie akurat słabo znam (lub znałam).

Tytuł dzisiejszej Gazetki zobowiązuje – należałoby wreszcie przejść do meritum, czyli do cielęcinki. Zanim jednak całą sprawę wyłuszczę, chciałam tylko króciutko wspomnieć, że – jeśli chodzi o aranżację wnętrza - zasłonki wiszą jak wisiały (bo kompletnie o nich w ferworze przygotowań zapomniałam), zaś nieliczne pozostałe przy życiu rośliny doniczkowe starannie obmyłam z kurzu i podlałam od serca, co odrobinkę im pomogło, przynajmniej „na wygląd”; że kupiłam nowe kieliszki i talerze, owszem w IKEI, żeby się Paniom w głowach nie poprzewracało; że nie udało mi się nabyć wymarzonych pomarańczowych gerber do ozdoby stołu, musiałam się zatem zadowolić prymulkami wstawionymi do wazy od zupy (była jeszcze wersja z mandarynkami na paterze, ale odpadła); że serwetki dałam papierowe, za to idealnie dopasowane kolorem do prymulek; że salon (!) lśnił czystością, bowiem zabroniłam Dzieciom i Psu przekraczać jego próg; że wymyśliłam całkiem przyjemne zakąseczki do różowych bąbelków na aperitif (crostini z pastą truflową, babeczki z żurawinowym chutneyem, kawałkiem serka i orzeszkiem włoskim oraz domowe suszone pomidorki z listkiem bazylii, nabite na świeżo ugotowaną fasolę „jaś” – hit przyjęcia); że sześcioletnia wiśnióweczka, podana razem z czekoladkami i owocami miechunki (Physalis – mój ulubiony owoc o tej porze roku, smaczny i niezwykle dekoracyjny) wzbudziła (słuszny) zachwyt i nieśmiałe prośby o „jeszcze odrobinkę”; że udało mi się przygotować wszystko PRZED lunchem i nie musiałam nerwowo szukać i przecierać filiżanek do kawoherbaty, jak również zostawiać Pań przy stole na dłużej, niż siedem minut (tyle zajęło mi podanie głównego dania), co cieszy mnie najbardziej, gdyż najtrudniejszą dla mnie rzeczą jest właśnie sprawna organizacja w trakcie przyjęcia, zwłaszcza gdy wprowadzone są elementy obce w postaci gości pałętających się po kuchni.

No, a teraz już o cielęcince… Bez żadnych wykrętów. I do rzeczy.

Wszystko zaczęło się od tego, że miałam straszną ochotę na odsmażane plastry polenty – najpierw gotujemy polentę (czyli włoską kaszę kukurydzianą) na bardzo gęsto, mieszamy z utartym serem, wlewamy do keksówki i odstawiamy do wystygnięcia i zastygnięcia. Potem kroimy w grube plastry i odsmażamy na oliwie z masłem lub też przypiekamy w atrakcyjne dla oka paski na rowkowanej patelni. Jest to nie tylko bardzo smaczne i bardzo włoskie danie, pasujące do mięs w najróżniejszych wcieleniach, ale również niezwykle dekoracyjne, gdyż z plastrów zimnej polenty można, jeszcze przed odgrzewaniem, powycinać różne ładne kształty, na przykład serduszka. Zrobiłam tak w zeszłym roku, w Dzień Świętego Walentego, na rodzinną kolację w kochającym gronie – pierś z kaczki pieczona, w formie cienkich płatków, sos z porto, duszona gruszeczka, maliny i właśnie złote serduszka z odsmażanej polenty. Młodsze Dziecko było zachwycone. Mąż nieco mniej, bo kasza kukurydziana nie należy do wąskiego kanonu dań uznawanych przezeń za jadalne. Panie jednak takich uprzedzeń na pewno nie mają, a mnie jednym zgrabnym ruchem uda się połączyć własne upodobania z wytwornym, przemyślanym menu.

A zatem zaczęła się rysować jakaś wizja – polenta, ładnie odsmażona, a do niej jakieś proste mięso. Raczej nie wieprzowina (nie lubię), wołowina byłaby zbyt intensywna, kurczak znów za banalny, królik – nie wiedzieć czemu – budzi różne sentymentalne skojarzenia, może zatem – cielęcinka? Ulubiona we włoskiej kuchni, do polenty pasować musi – chociażby w formie saltimboccy, czyli cieniutkich eskalopek, wspartych listkiem świeżej szałwii i plasterkiem szynki parmeńskiej… Sos z marsalą. Delicje. Przy najbliższej okazji nabyłam zatem ładny (i nietani…) kawałek chudej cielęciny i zaczęłam dopracowywać szczegóły.

No i w co tę polentę powycinać? Serduszka odpadły, mój lunch miał się wszak odbyć w marcu i święty Walenty nic tu nie miał do gadania. Może zatem gwiazdeczki – ale te związane są estetycznie z Bożym Narodzeniem, a tu wszak Wielki Post w pełni. Przejrzałam w myślach zbiór ciasteczkowych foremek… Może na przykład kwiatuszki? Nazbyt infantylne. Aniołki? Reniferki? Lokomotywy? Ptaszki? A może pociąć polentę w paski, odsmażyć i kiedy Panie będą przekonane, że jedzą frytki, wykrzyknąć tryumfalnie: Ha ha, to wcale nie ziemniaki, ale was nabrałam! Rozmyślania zaczęły nabierać niepokojąco surrealistycznych odcieni, poza tym zwizualizowałam sobie proces gotowania i oczyma wyobraźni ujrzałam dwie ogromne patelnie pryskające tłuszczem na wszystkie strony, nerwowe przewracanie to mięsa, to polentowych „frytek”, nieuchronne przypalenie tego lub owego, zapach (?) spalonej oliwy – zapach klęski. Polenta odpadła. Trudno.

Ale cielęcinka już była nabyta. I coś trzeba z niej było wymyślić.

Proces planowania ruszył od początku i znów zaczęłam od dodatku, czyli jakiejś postaci węglowodanów. Ziemniaczki – raczej nie. Kasza – może i interesująca, ale jakoś mało elegancka, a ja twardo postanowiłam sobie, że przy takiej okazji nie serwuję żadnej domowej kuchni. Ma być wytwornie, oryginalnie, niepospolicie, nienarodowo, nowocześnie, restauracyjnie, gwiazdkowo (w sensie Michelina), zaś mówiąc językiem Starszego Dziecka – ma wymiatać i coś tam urywać (a co, to niech każdy sobie sam dopowie…). No to może ryż? Z czymś zielonym? Na przykład z groszkiem i koperkiem, odrobiną skórki z cytryny dla zaostrzenia smaku. Do tego cielęcinka, najlepiej pieczona, żeby zminimalizować czas spędzony w kuchni, pokrojona w kształtne kawałki, sos holenderski cytrynowo-koperkowy i jakieś warzywko. Tylko żeby było oryginalne. Może skorzonera? W dwu postaciach – duszona w białym, lekko cytrynowym sosie (Skorzonera (lub salsefia) w białym sosie, z dodatkiem odrobiny skórki cytrynowej) i smażona na rumiano (Skorzonera smażona z pecorino). Jeszcze coś chrupkiego i kwaskowatego – moje ulubione pikle z rzodkiewek, uniwersalny dodatek do wszystkiego? I parę ciemnozielonych listków rukwi wodnej, dla zaostrzenia palety kolorystycznej i smaku. Tak. O to mi właśnie chodziło. Motyw przewodni – koperek i cytryna – jest; wszystkie piętra piramidy żywieniowej – białko, węglowodany, witaminy, strączkowe, nabiał – obecne; kolorystyka – biało-zielona wraz z maleńkim różowym akcencikiem rzodkiewkowym – przemyślana; element zaskoczenia – skorzonera pod dwiema postaciami – jest. Poza tym ryż z groszkiem można zrobić wcześniej i odgrzać, to samo dotyczy skorzonery w sosie i piklowanej rzodkiewki, pozostanie tylko usmażenie mięsa, kilka dodatków i artystyczna aranżacja.

Przezorny zawsze ubezpieczony – postanowiłam wypróbować koncepcję na Rodzinie, przy okazji niedzielnego obiadu. Skorzonerę od razu sobie darowałam, wiedząc, iż nie spotka się ze zrozumieniem. Ryż z groszkiem w porządku - cieszy się domowym uznaniem (znów z wyjątkiem Męża, który uznaje ryż jedynie jako dodatek do zupy pomidorowej), przejdzie nawet z dodatkiem cytryny i koperku. Tylko czy mięsko aby będzie miękkie? I jak to wszystko razem będzie smakować? No i niezwykle ważny (przynajmniej dla mojego ego) jest jeszcze wygląd dania na talerzu. No bo czy podać ryż w formie kształtnego kopczyka (trzeba go najpierw lekko ucisnąć w wysmarowanej olejem małej miseczce, a potem zdecydowanym ruchem odwrócić na talerz) z kawałkami cielęciny opierającymi się oń wokół, czy może jednak ugnieść go wewnątrz metalowej obręczy, by powstał zgrabny, regularny w kształcie walec, na którym położy się plasterki mięsa? A może zastosować zabieg „free-stylowy” i rozsypać ryż wraz z groszkiem po talerzu w pozornym bezładzie? To właśnie trzeba było sprawdzić.

No i tak. Z aranżacją wyszło całkiem nieźle – plasterki mięsa ułożone koncentrycznie na zgrabnej porcji ryżu (ta opcja zdecydowanie wygrała) wyglądały nawet ładnie. Mięso było nawet miękkie. Ryż z groszkiem nawet smaczny. Ale… Ale… Mięsko było takie jakieś, jakby nie bardzo zdecydowane, jakby mu czegoś brakowało. Smaku chyba? A ryż znowu… Taki łagodny, delikatny, wspierający na duchu, domowy, koperkowy. Taki trochę dziecinny. A razem – to był całkiem przyzwoity, zgoda, ale jednak TYLKO przyzwoity Obiad Rodzinny! Nie zapierający dech kulinarny wyczyn, a domowy posiłek, który można by podsumować elegancko mianem „zdekonstruowanej zupy cytrynowej” (cielęcina, ryż, cytryna, koperek). Coś, czego oczekiwalibyśmy od naszej Teściowej, gdyby tylko umiała gotować…

A dalsze cielęce rozważania oraz przepis na danie, które w końcu dałam Paniom, będą za tydzień.

Pozdrawiam serdecznie,

aspirująca do kulinarnych wyżyn

Natalka

PS. Tak mi nagle przyszło do głowy – jeśli pozostałe dwie Panie wciąż się nie odzywają, to wcale nie musi znaczyć, że zaszkodziła im moja nieszczęsna cielęcinka… Może wyjechały. Może nie czytają maili. Może nikt im nie powiedział, że ładnie i miło jest podziękować komuś za gościnę. A może – i tu widzę moją pociechę - zaszkodziło im co innego? Przecież była jeszcze przystawka i deser nie mojej produkcji!

Ale o tym – też za tydzień.




Podziel się linkiem: