Uwielbiam cukinię. To takie uniwersalne warzywo – można je jeść na surowo, na „ugotowano”, usmażyć, upiec, nafaszerować, zupę zrobić (pyszna!), ususzyć i spożyć zimą (powszechnie praktykowane w Kalabrii), zakisić (podobno), zamarynować na tysiąc sposobów, podać z makaronem i w formie sałatki. A w dodatku można to wszystko zrobić szybko i łatwo, bez szczególnego brudzenia sobie rąk, gdyż cukinia gotuje się błyskawicznie i nie barwi – w przeciwieństwie do takiego, dajmy na to, buraka. No i jest postna, koszerna, halal i nie tuczy.
Kiedy byłam mała, cukinie osiągały rozmiary luf niesławnych moździerzy Ziu, albo i nawet samej Car puszki!* Warzywo tej wielkości rzadko kiedy odznacza się szczególnie wyraźnym a wyrafinowanym smakiem, i może właśnie dlatego jadaliśmy ją głównie w formie zupy. Taka zupa jest i dziś wysoko przeze mnie ceniona: delikatne cukiniowe piure z dodatkiem śmietanki i ewentualnie zaciągnięte jeszcze surowym żółtkiem, ze słupkami ugotowanej cukinii dla zróżnicowania konsystencji, z maleńkimi złotymi grzaneczkami smażonymi na maśle (że o koperku nie wspomnę)… A tak à propos - dodawanie żółtka do zupy chyba zupełnie wyszło już z mody, bo właściwie się z nim nie spotykam, ani w naturze, ani w tysiącach przeglądanych przeze mnie przepisów. Czy zawiniła salmonella, czy rozmaite filmy grozy o podstępnie zjadliwych wirusach nieodmiennie roznoszonych przez ptactwo?
Tu pozwolę sobie zastosować glosę, bądź też à propos numer dwa – kilkanaście lat temu poszliśmy mianowicie z Mężem do świeżo otwartej Naleśnikarni w Kazimierzu nad Wisłą. Nie wiem, jak i co można tam teraz zjeść (knajpa istnieje nadal, pokaźnie rozbudowana), ale w latach dziewięćdziesiątych, przy kiełkującym dopiero gastronomicznym kapitalizmie, bardzo nam te naleśniki smakowały, zwłaszcza iż spożywało się je w miłym, typowo kazimierskim ogrodzie, pod drzewami i wśród ludowych kwiatów. Podawano tam naleśniki słone i słodkie, bardziej w stylu normandzko-bretońskim, niż tradycyjnie polskim. Szalenie podobały mi się galletes z gryczanej mąki, smażone na wielkiej patelni, nadziane czym się dało (szynką i serem w wersji klasycznej, fetą i szpinakiem w wersji na owe czasy oryginalnej), złożone w formę kwadratu z widocznym pośrodku nadzieniem – zaś na samiutkim środku leżało sobie surowe żółtko. Rozlewało się ono milutko po pierwszym już naruszeniu widelcem, szczególnie zaś udaną kombinację tworzyło z tym szpinaczkiem w listkach, doprawionym czosnkiem i słoną fetą… No i któregoś razu przy stoliku obok rozsiadła się zamożna z wyglądu rodzina: solaryjna, utleniona mamusia w letnich woalach, dwoje dzieci o wodnistych oczkach wbitych w najnowsze gadżety elektroniczne, no i tatuś – Głowa Rodziny, muskularny, lśniący na twarzy i we włosach, ze złotym łańcuchem wyzierającym spod głęboko rozchełstanej koszuli i tak zwanym piterkiem w owłosionej dłoni. Państwo zamówili, co chcieli, po czym – po niezbędnym upływie czasu - przyniesiono im talerze z naleśnikami. I nagle rozległ się donośnie histeryczny kwik Głowy z Łańcuchem: „Co to jest?! Co tu leży?! Co jest na tym naleśniku?! Dlaczego mnie nikt nie uprzedził?! Ja tego nie będę jadł!!!” Wiedziona nieodparta ciekawością, mitygowana przez znacznie mniej ciekawskiego Męża, podniosłam się, żeby zobaczyć, co też facetowi przyniosły miłe panie restauracyjne. Zaznaczam, że były to czasy, gdy żywe jeszcze były wspomnienia o ustroju wprowadzającym w życie ideę sprawiedliwości społecznej, która to idea potrafiła się objawić dorodnym karaluchem wieńczącym danie w niejednym przybytku żywienia zbiorowego. Na naleśniku jednakże nie dostrzegłam żadnego insekta minionej epoki, nic kompletnie, żadnej groźnej dla uczulonych osy, żadnego pasikonika, który mógł wszak zmylić drogę i naskoczyć facetowi na naleśnik. Muszki nawet żadnej, choć okolica nadal rolnicza. Zagadka wyjaśniła się sama – kwik przeszedł w jęk: „Surowe jajko… To żółtko jest zupełnie płynne… Ja tego nie zjem…”. Wezwana przez wzburzoną Żonę Utlenioną pani właścicielka (cud, że się nie domagali przedstawiciela Sanepidu wojewódzkiego) wyraziła zdziwienie napadem histerii, acz nie o meritum (czyli samo żółtko) jej chodziło, tylko o pretensje Rozchełstanego – wszak napisane było w karcie wyraźnie, w co naleśnik jest wyposażony. Jak już wspomniałam, było to dawno, w czasach, kiedy jeszcze od osobnika dorosłego oczekiwano umiejętności czytania w ojczystym języku na poziomie co najmniej podstawowym… Nie wiem, jak ukojono Pana z Piterkiem, gdyż akurat skończyliśmy wylizywać nasze żółtka z talerzy po naleśnikach bretońskich – ja po tych ze szpinakiem, Mąż-konserwatysta – po szynkowo-serowych. W gruncie rzeczy los tego osobnika jest mi obojętny – po ataku histerii na tle kurzego jaja znacznie stracił na męskości…
Wracając do pierwszego à propos – otóż u mnie w domu bardzo chętnie zabielało się rozmaite zupy przy pomocy żółtka, rozkłóconego z odrobiną śmietanki; trzeba było tylko pamiętać, żeby zupy nie zagotować! Często jadaliśmy przepyszny barszczyk na wołowym rosole, z dodatkiem wyłącznie żółtka – z przepisu błogosławionej pamięci Kuby Goldberga, wielkiego i wspaniałego przyjaciela moich rodziców. Dodatek żółtka nie zakłócał koszerności barszczyku, a przy okazji dodawał mu aksamitnego posmaku… - nie wiem, czy posmak może być aksamitny, ale takie coś dobrego się z tym barszczykiem działo, takie coś oryginalnego w smaku i konsystencji, takie coś nowego w starym i oklepanym, takie coś, że… ojejku! Pamiętajcie: barszczyk powinien być na esencjonalnym rosole, najlepiej wołowym, nie za tłusty, lekko kwaskowaty i mocno buraczany; jeśli ktoś robi własny zakwas, to pysznie. Dużo pieprzu, odrobina czerwonego wytrawnego wina, łyżeczka łagodnego miodu. Barszczyk podgrzewamy niemal do wrzenia (po zagotowaniu traci, niestety, swój wspaniały kolor). W kubeczku rozkłócamy widelcem dwa surowe żółtka (na cztery talerze), dolewamy łyżkę gorącego barszczu, mieszamy. Dolewamy następną łyżkę, mieszamy i tak jeszcze parę razy – chodzi o to, żeby żółtka pod wpływem szoku termicznego nie ścięły się w jajecznicę. Ocieplone żółtka wlewamy do zupy, mieszamy i od razu nalewamy na talerze, posypując siekanym koperkiem. Jemy z szacunkiem dla Starszych Braci.
O tatarze będzie kiedy indziej, bo temat to obszerny i bliski memu sercu, zasługuje zatem na osobne potraktowanie. Trzymajcie więc mnie za słowo – będzie wkrótce Gazetka wyłącznie o tatarze!
Wracając zaś do clou dzisiejszej Gazetki, tego sprzed glos i wtrąceń, à proposów, dywagacji i anegdot – o czym to dziś miało być? O cukinii? Tak ładnie zaczęłam, mój Boże, napisałam się i nagadałam, a nawet na chwilę nie zbliżyłam się do zaplanowanego meritum! A miało być tak pięknie – od erudycyjnych porównań przerośniętej cukinii do dział mniej lub bardziej samobieżnych*, przez rozmaite, proste a smakowite, przepisiki, po zgrabną pointę (nie będę jej jednak zdradzać, a nuż się przyda jeszcze?). Tak to jest, kiedy człowiek nie ma z kim na co dzień o jedzeniu pokonwersować – bo z Mężem, to jak z tą Marysią, czyli w kółko o pierogach, i dlaczego też ja ich nie robię…
Pozdrawiam wszystkich zatem serdecznie, przyprószona śniegiem, przygnieciona stosem ekologicznej cukinii – ale jak i dlaczego do tego doszło, opowiem za tydzień. Będzie też o wadach i zaletach tejże, oraz dlaczego nie należy jej jeść w grudniu. No chyba, że znów napadną mnie anegdotyczne wspomnienia…
Papatki,
Natalka grudniowa
* Ja nie jestem sama z siebie taka mądra i kompletnie nie znam się na działach, moździerzach, armatach i innych arkebuzach; ogólnie militaria są mi obce i bardzo długo myślałam, że awionetka to taki nieduży helikopterek. Tak mi pasowało jakoś. Informacje o dużych działach z lufami, w dodatku o tak wdzięcznych literacko nazwach, uzyskałam od drogich Przyjaciół – Piasta i Ryszarda. Dzięki, Chłopaki!
« | Grudzień 2024 | » | ||||
Pon | Wt | Śr | Czw | Pią | Sob | Nie |
1 | ||||||
2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |
9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |
16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |
23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |
30 | 31 |