W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Gazetka, której nie ma

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Gazetka, której nie ma

Kochani, dzisiejsza Gazetka właściwie nie jest Gazetką, bo zupełnie nieoczekiwanie nie dotarło sedno, temat, istota, dusza i powód pisania tejże. Miało ono (sedno) pojawić się we środę, czekałam, czekałam też i we czwartek, piątek, jak również i w sobotę, czyli dzisiaj. A tu zmrok już zapadł, wszystko zamarło weekendowo, a sedna jak nie było, tak nie ma.

Nie chodzi mi wcale o natchnienie, zwane w niektórych kręgach weną. Ani o chwilę (lub dwie) na zebranie myśli i przesączenie ich via klawiatura do rzeczywistości wirtualnej. Nie zmógł mnie też leń – daję słowo matki skauta. W zapale swym gazetkowym chciałam – namówiona przez Przyjaciółkę – napisać mianowicie słów kilka o moich książkach kucharskich. A tu klops – nie ma książek!

Może bardziej precyzyjnie – ogólnie książki są, posiadam je i mam, stoją wszędzie, leżą tam, gdzie nie stoją, tłoczą się w każdym pokoju (choć to podobno niezdrowo – kurz, roztocza, te sprawy), na brak książek ogólnie nie narzekam, więcej – nie narzekam na ich brak do tego stopnia, że nabyłam byłam urządzenie pod dźwięczną nazwą „e-czytnik” (no dobra, niech będzie konkretnie – Kindle) i z lubością ładuję go tymi wszystkimi książkami, których nie muszę mieć w postaci papierowej. Przeciwnicy tych urządzeń zwracają uwagę, że czytniki nie pachną. Faktycznie, wąchałam – nie pachną, a przynajmniej ten konkretny Kindle nie wydaje żadnej woni. Mam jednak w domu tyle książek do wąchania, że zaczynam doceniać też te bezwonne, mogłabym poza tym zwrócić uwagę, że zwykła książka nie ma wbudowanego słownika, a kiedy wyłączą światło „na dzielnicy” (jak się niegdyś mówiło), papierowa książka nie zacznie czytać się sama, głośno. A Kindle i owszem. Poza tym można sobie powiększyć literki, czego zresztą nie uważam za szczególną zaletę, bo osobiście jestem krótkowidzem i wielkość literek nie ma dla mnie znaczenia – ma zaś dla Męża, dalekowidza, i sprawia, że mój Kindle nazbyt często odnajduje się na stoliku nocnym po mężowskiej stronie łóżka. Mąż udaje, że czyta różne niedostępne po polsku pozycje naukowe dotyczące antyku (sama kupiłam mu je online za drobne centy i pensy – najwyraźniej antyk nie stoi dziś najwyżej w rankingach czytelniczych), a tymczasem ja dobrze wiem, że przypomina sobie wszystkie po kolei części Pana Samochodzika oraz dzieła zebrane Królowej Polskiego Kryminału, ot co!

Wracając do meritum, czyli nieistniejącego sedna dzisiejszej Gazetki - książek w sposób bezpośredni dotyczących jedzenia mam już około tysiąca, i wcale nie miałam zamiaru omawiać ich sztuka po sztuce (chociaż czasem korci mnie, żeby zrobić taki katalog…). O książkach starych pisałam wiele razy, obficie cytując, tak więc ile można? Postanowiłam zatem napisać w tym tygodniu o książkach zupełnie nowiutkich, świeżo zamówionych w pewnym znanym sklepie internetowym, którego nazwa zaczyna się na A, i w którym to sklepie zostawiam co miesiąc dość pokaźną sumę liczoną w funtach brytyjskich. Jeśli robiliście kiedyś zakupy w takim miejscu, wiecie, jak bardzo to niebezpieczne – ledwo obejrzymy jakąś książkę, już system podpowiada nam masę innych o podobnej tematyce, jeszcze piękniejszych, ciekawszych, a w dodatku tańszych. Tak, tańszych na pewno, tak tanich, że właściwie czemu by się nie skusić? W końcu za wysyłkę nic się nie płaci, warto więc za jednym zamachem zaopatrzyć się w lekturę na dłużej. No i jakie to zachwycające, że ciągle tyle się nowych książek wydaje, zdjęcia są coraz bardziej smakowite, tematy coraz bardziej frapujące – a nabycie tych wszystkich cudności wymaga tylko (!) karty płatniczej… Ach, ta cywilizacja…

Książki – a miało ich być tym razem dziesięć (właściwie to jedenaście, jeśli doliczyć jeszcze jedną książeczkę o muffins, czyli babeczkach, zamówioną dla Młodszego Dziecka, kolekcjonerki dzieł o tej tematyce) zawsze docierały na czas, ale nie tym razem, niestety. Pomijam już właściwą każdemu czytelnikowi niecierpliwość bibliofilską, jak również obawy co do uczciwości sąsiadów (chociaż chyba żaden z nich w pojedynkę nie uniósłby tej paczki – cóż jednak, gdyby przyszli w kilku?!) – nie mam w ręku tematu Gazetki!

A tu napisać chciałam o całkiem niedawno wydanej książce „Jerusalem” (autorzy: Yotam Ottolenghi i Sami Tamimi), o – jakże aktualny temat! – wspólnej kulinarnej tradycji Żydów i Arabów. Albo o bardzo chwalonej autobiograficznej książce Anny Del Conte „Risotto z pokrzywą” – wyczekiwanej przeze mnie nie tylko dlatego, że to bardzo kompetentna i elokwentna pisarka, ale i z powodu tej pokrzywy, rośliny doskonale udającej się w naszym ogrodzie. I miała przyjść jeszcze jedna książka o pieczywie i ciastach (moja niewinna mania) – tym razem wypiekanych przez jednego z najsłynniejszych kucharzy na świecie, Thomasa Kellera, właściciela legendarnej kalifornijskiej restauracji French Laundry.

Miałam też skreślić słów parę o dwu książkach świątecznych – kolęd jeszcze śpiewać nie wypada, na domowe dekoracje też ciut za wcześnie, z choinką w ogóle czekamy aż do Wigilii, a tu już na dworze zimą pachnie, i dymem z kominka, więc chciałoby się choćby z obrazków wywąchać te pierniki, grzane wino i bigosik…

No i miała jeszcze przyjść książka o deserach – książka, na którą szczególnie czekałam, „Sweet Seasons: Fabulous Restaurant Desserts Made Simple” niejakiego Richarda Leacha (nie miałam dotąd przyjemności). Bo oto wielkimi krokami zbliżają się moje imieniny, na które zaprosiłam kilka osób. No, nie będę ściemniać, nad menu myślę już od dłuższego czasu, w końcu to jedna z niewielu okazji w roku, kiedy mogę ugotować naprawdę to, co lubię, co sprawia mi przyjemność na każdym etapie: w planowaniu, realizacji i konsumpcji. I właśnie przy deserach się zatkałam – wymyśliłam ich tyle, że goście padną z nadmiaru dóbr, przygnieceni ilością możliwości, że o zabójczym zestawie masło-cukier-śmietana nie wspomnę. Nikt nie da rady wmusić w siebie kawałka czekoladowo-orzechowo-bezowego torciku o dźwięcznej nazwie „Marjolaine” (mieszkając w Belgii, nie mogę ignorować miejscowej czekolady)), poprawić tortem kokosowym z kremem i galaretką z czerwonych porzeczek (tort być musi, to imieniny przecież, a poza tym uwielbiam kokos!), zmóc porcyjkę galaretki z truskawek z musem cytrynowym i truskawkowymi Mikołajami (bo te Mikołaje są najładniejszą jadalną rzeczą, jaką ostatnio widziałam, o proszę:

* Zdjęcie ze strony Fun2Play FacePaint and Party Balloons

i po prostu koniecznie muszę je zrobić, chociaż to zdecydowanie nie sezon na truskawki, no ale kiedy, skoro robić Mikołaje w czerwcu jakoś też głupio…), a do tego jeszcze skusić się na tartę z kremem i gruszkami (bo dawno nie robiłam), beziki z masą marakujową i egzotycznymi owocami (bo sezon, bo mam za dużo białek, bo dzieci lubią, bo są bardzo dekoracyjne itd.), tarteletki z musem czekoladowym (bo tak), tarteletki z kremem imbirowym (bo lubię), tarteletki z gęstą śmietaną i konfiturą z czegoś (bo mam bardzo dużo domowych przetworów i dobrze byłoby zużyć chociaż jeden słoik), ciasteczka cynamonowe (bo chcę pokazać, że umiem sama zrobić ciasto francuskie), trufle z białej czekolady z szafranem i kardamonem, obtaczane w pistacjach (bo oryginalne), trufle z ciemnej czekolady z papryczką chilli (bo zawsze chciałam zrobić, a wreszcie jest okazja), płatki czekoladowe z liofilizowanymi poziomkami (bo cholernie eleganckie i niezwykłe), wisienki z nalewki w marcepanie, oblane czekoladą (bo świetnie pasują do kawy i herbaty), puchaty karmel (Puchaty karmel) z solonymi krzywymi orzeszkami (bo lubię karmel z solą, a puchaty karmel zawsze robi wrażenie), no i wreszcie lody: wiśniowo-migdałowe, imbirowo-białoczekoladowe z fistaszkami w ciemnej czekoladzie oraz pekanowe z syropem klonowym…

No i miałam nadzieję, że nowa książka o deserach naświetli mi wszystko z innej perspektywy i będę umiała wreszcie coś sama ze sobą ustalić!

A tu, jako się już rzekło, książek nie ma. I nie ma w związku z tym tegotygodniowej Gazetki.

Pozdrawiam wszystkich niezwykle serdecznie, choć melancholijnie,

przybita, smutna, rozczarowana i niezdecydowana

Natalka




Podziel się linkiem: