W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / O czyhających zewsząd niebezpieczeństwach

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


O czyhających zewsząd niebezpieczeństwach

Kochani, Wy nic nie wiecie, a tu o mało co nie byłoby w ogóle Gazetki ani dzisiaj, ani w najbliższej – całkiem zapewne dłuższej – przyszłości! Otóż Młodsze Dziecko zażyczyło sobie onegdaj sprawdzenia, czy rzeczywiście Mona Lisa jest mężczyzną, oczywiście w jedyny możliwy współcześnie sposób, czyli za pomocą internetu – w dostępnych albumach nie było to dostatecznie wyraźne, zresztą to rzeczywistość wirtualna rządzi dziś światem i nie mnie z tym polemizować.

Oglądamy sobie zatem i oglądamy, rozmaite kadry i przybliżenia, wątpliwości narastają, aż tu nagle wraz z jednym obrazkiem wkrada nam się w komputer jakiś wirus straszliwy, przeszukujący cały system, wynajdujący śmiertelne (jego zdaniem) infekcje i żądający kilkudziesięciu dolarów za instalację programu usuwającego cały problem! W dodatku bez uiszczenia opłaty ani rusz, nic nie chce się uruchomić, w tym mój ulubiony edytor tekstu, czekający niecierpliwie na nową Gazetkę! Od czegóż jednak są Przyjaciele – zainterpelowany Jeden z Nich rozwiązał problem w mgnieniu oka, nakazując zresetować komputer i uruchomić go ponownie w stanie SPRZED ataku wirusa! Genialne! Dzięki, Mariusz. Pewnie większość z Was doskonale wie, że tak właśnie należy postąpić i nie jest to dla Was żadna rewelacja, ja jednak znam osobiście kilkoro z Czytelników i wiem, że dla Nich ta informacja jest równie odkrywcza, jak dla mnie. Drodzy moi, uważajcie zatem na tę fałszywą z gruntu Monę Lisę (w ogóle nie należy jej ufać, skoro po tylu latach okazuje się, że jest facetem!) i jakby Wam się coś przydarzyło, to walcie do mnie jak w dym, ja już wiem, co i jak!

Ugodzona zostałam także z innej flanki. Otóż niesprzyjająca zdrowotnie pora roku znów zaatakowała i tym razem padło na najsłabsze ogniwo, czyli na mnie. Dorobiłam się właśnie bardzo dorodnego zapalenia zatok, ze wszystkimi towarzyszącymi atrakcjami (katar, napady kichania, ból głowy i tym podobne cudowności – a teraz to nawet zachrypłam, co powinno dobitnie ukazać Wam bezmiar mojej niedoli na tym niełaskawym przednówku). A tu pogoda właściwie wiosenna, słoneczko wyjrzało zza ciężkich belgijskich chmur, w mieszczańskich ogródkach klasy średniej wyprztyknęły spod nasączonej opadami ziemi rozmaite przebiśniegi i krokusy, a i złoty deszcz (czyli forsycja – Forsythia Vahl) przestał przypominać wysuszone badyle… Grill na tarasie, przepięknie umyty niedawną ulewą, kusi i namawia do akcji (Mąż nawet przebąkiwał coś o rozpoczęciu sezonu). Ach, chciałoby się żyć, woła wszystko, gdyby nie te nieszczęsne zatoki!

Zasadniczo nie jestem wyznawczynią rozmaitych diet, nie tych w sensie odchudzającym, które wszak co jakiś czas bywają konieczne, tylko tych polepszających jakość naszego życia – nie wiem, czy Was to bawi, ale można ponoć zlikwidować bezsenność jedząc odpowiednie dania na kolację; można też uspokoić nadpobudliwe dziecko, ograniczając mu dostęp nie tylko do słodyczy, co oczywiste, ale i do pieczywa, makaronu (jak?!) i ziemniaków; można podnieść sobie libido (!!!), obniżyć ciśnienie, poprawić koncentrację, odzyskać utraconego kochanka – e nie, tu już się ciut zagalopowałam… Wpadły mi jednakże ostatnio w ręce lutowe egzemplarze rozmaitych brytyjskich pism kulinarnych, zwyczajowo poświęcone zdrowemu trybowi życia – numery lutowe w cyklu wydawniczym ukazują się w pierwszych dniach stycznia, ich zawartość obliczona jest zatem na czas nieuchronnych noworocznych postanowień, nieodmiennie związanych z poprawą ogólnego stanu zdrowia… I cóż ja widzę, że tak retorycznie zapytam? Otóż w dziale porad kulinarno-zdrowotnych mamy dietę wspomagającą odbudowę systemu odpornościowego! Jak w pysk strzelił, tego właśnie mi trzeba – smarczę wszak już piąty raz w tym kataralnym sezonie, o zapaleniu oskrzeli na przełomie roku nie wspominając. Ewidentnie i zdecydowanie coś nie gra w moim starganym organizmie, buntuje się on i upada na każdym możliwym kroku. A zatem – uwaga, uwaga, odkrywcza to myśl – w celu poprawy naszego systemu immunologicznego należy spożywać duże ilości witaminy C! Najlepiej w postaci cytrusów wszelkiego autoramentu, kiwi, owoców jagodowych (skąd je wziąć o tej porze roku? ach, na szczęście pod względem morfologicznym kiwi też są jagodami, więc można ustrzelić dwa w jednym), papryki i… słodkich ziemniaków. Potrzebna nam będzie także witamina E – znajdziemy ją przede wszystkim w pestkach słonecznika, awokado, mango, jeżynach (to musi poczekać, na szczęście w sierpniu też zdarza mi się przeziębiać), pomidorach i… słodkich ziemniakach! Ponadto musimy zapewnić sobie nieco selenu – garść orzechów brazylijskich powinna wystarczyć, należy również regularnie jadać tuńczyka z puszki i jajka. Teraz białko – ponoć zabezpiecza przed rozpanoszeniem się bakterii: dziennie musimy spożyć dwie porcje mięsa lub ryby lub kurczaka lub jajek lub roślin strączkowych, a jeśli się jeszcze zdoła w siebie wepchnąć, to trzy porcje (tygodniowo!) chudego czerwonego mięsa lub owoców morza (ze szczególnym uwzględnieniem ostryg), gdyż oprócz białka dostarczą nam one niezbędnego do przeżycia tego trudnego okresu cynku. To wcale nie koniec! Teraz witamina A, która reguluje wydzielanie śluzu, naturalnej bariery dla mikrobów wszelkiego autoramentu – zapewnią nam ją warzywa o zabarwieniu żółto-pomarańczowym (beta-karoten!), ale także tłuste ryby, wątróbka, ser, jajka i masło.
Do pełni szczęścia trzeba jeszcze dużo pić – wody, herbaty, kawy i soków, nie zapominając o niedużej ilości wina, które również wspomaga odporność. Jeszcze jogurt z aktywnymi bakteriami od czasu do czasu. Aha, i czosnek, rzecz jasna. I dobrze jest się poruszać – codziennie, chociażby przez pół godzinki. A czego należy unikać? Nadmiaru cukru i stresu! A jeśli już, mimo tych starań dla dobra organizmu, złapiemy jakąś francę, to jest – chciałam powiedzieć – infekcję, przede wszystkim należy poprawić sobie humor i zjeść coś, na co naprawdę ma się ochotę, niezależnie od tego, czy jest zdrowe, czy wręcz przeciwnie. „Because when you’re ill, more than at any other time, a little bit of what you fancy really does you good.”

*
No i co? Nic Wam to nie przypomina? Przecież jest to model zwykłego, codziennego odżywiania się człowieka dorosłego, w miarę zdrowego na umyśle, jako tako oczytanego, w XXI wieku! Dużo warzyw i owoców – wszyscy od dawna już wiedzą, że amerykańskie „jedno jabłko dziennie” to porcja śmiechu warta – a co w zimie jeść, jak nie cytrusy i egzotyczne owoce (mango i kiwi, na przykład). Wszyscy też wiemy, że lepiej jeść mięso chude, niż tłuste, a w ogóle to lepiej jeść ryby, niż mięso. Że sardynki, makrele, śledzie i łosoś dostarczają nam nienasyconych kwasów tłuszczowych omega-3, zmniejszających ryzyko chorób nowotworowych, uczą już teraz w przedszkolach! Że jajka jednak są „good for you” odkrywa się na nowo mniej więcej raz na dwa lata. Wszyscy też wiemy, że pić trzeba dużo, że organizm odwodniony to organizm nieszczęsny, zaniedbany przez użytkownika. Że soczewica, fasola, groch włoski, bób czy soja dostarczają białka łatwostrawnego i zdrowszego, niż to pochodzenia zwierzęcego, a poza tym – wraz z kieliszeczkiem (lub dwoma) wina – stanowią podstawę tzw. diety śródziemnomorskiej, wciąż uchodzącej za jedną z najwłaściwszych na świecie. Właściwie jedyne novum to te słodkie ziemniaki, choć edukacja w dziedzinie tzw. superfoods’ów (czyli produktów o najwyższej zawartości składników zbawiennych dla zdrowia w stosunku do masy) też już ruszyła z kopyta i większość z nas obudzona w środku nocy będzie w stanie wyliczyć co najmniej trzy takie produkty, wśród nich właśnie słodkie ziemniaki…**

A zresztą – wcale nie trzeba być wyedukowanym. Świadomość tego, jak się w naszych czasach należy odżywiać, po prostu krąży wokół nas, wdychamy ją wraz z ołowiem, dwutlenkiem siarki, pyłami i tlenkami azotu. Wiemy wszak, na jakie potępienie otoczenia naraża się ten, kto z przyjemnością zjada tłuszczyk z szynki czy kawałek pieczonego boczku na chlebku (z solą jeszcze, nie daj Boże!). Schabowy z frytkami – ha ha, wolne żarty. Gdyby ktoś nas zobaczył w cukierni nad lodowym deserem z bitą śmietaną, natychmiast wiedziałaby o tym nie tylko cała okolica, ale i nasz pracodawca, lekarz, bank i ubezpieczyciel. Nawykowo i drastycznie ograniczamy zatem tłuszcze zwierzęce i cukier. Zamiast śmietany – jogurt. Zamiast boczku – pierś z indyka. Zamiast ciasta z kremem – kiwi i gruszka. Zamiast masła – oliwa z oliwek lub (bardzo modny ostatnio) olej rzepakowy z pierwszego tłoczenia. Nie znam człowieka, który by nie jadał czosnku. Awokado u nas w domu kilka razy w tygodniu zastępuje kolacyjne kanapki, a bez jajek nie ma weekendowych śniadań. Ostrygi są ulubioną w naszej rodzinie formą pobierania białka, a sałatka z soczewicy (z oliwą i czosnkiem!!!) znika ze stołu, jak sen jaki złoty…

No to niech mi ktoś wreszcie wyraźnie, autorytatywnie i dobitnie wyjaśni: dlaczego ciągle chorujemy?!

Serdecznie pozdrawiam,
zakatarzona, zachrypnięta, kaszląca Natalka

* na zdjęciu kosz owoców, jakim uhonorowano Młodsze Dziecko za zajęcie pierwszego miejsca w zawodach karate; autor zdjęcia: Starsze Dziecko
** poza tym jeszcze np. borówki amerykańskie, orzechy, awokado, brokuły…

PS. Wiadomość z ostatniej chwili: Starsze Dziecko smarcze i kaszle. Mąż też.




Podziel się linkiem: