W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Pożegnanie z Owernią (o niespodziankach, czekających na wakacyjnych drogach)

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Pożegnanie z Owernią (o niespodziankach, czekających na wakacyjnych drogach)

Przesilenie letnie za nami, wakacje już się zaczęły (w każdym razie w Ojczyźnie ukochanej, bo w Belgii trwają właśnie egzaminy), a ja winna Wam jestem opowieść o najciekawszym obiedzie, jaki zjadłam w Owernii, staroświeckiej krainie w centrum Francji, dokąd udaliśmy się w zeszłorocznym sierpniu.

Kuchnia owerniacka jest jedną z najstarszych i najlepiej zachowanych kuchni regionalnych we Francji. Szczerym zachwytem napełniały mnie małe rodzinne restauracyjki, położone na brzegach bystrych górskich rzek, zawsze z pięknym widokiem, na przykład na fioletowe od kwitnących wrzosów przeciwległe wzgórza, i zawsze lekko zapyziałe. Menu krótkie, treściwe i jak by to ująć… un peu masculin, kilka specjalności doskonalonych przez kucharza od kilkudziesięciu lat – opiekane nóżki wieprzowe, soczewica z Puy z flakami zwiniętymi w pakiecik, pstrąg z migdałami, terrine z miejscowego niebieskiego sera z kasztanami – świetne, mało znane, owerniackie wino, na deser kieliszeczek zielonego likieru z werbeny (doskonałego na trawienie – a w każdym razie tak sobie wmawialiśmy z Mężem). Talerz wybitnych lokalnych serów z sałatą i orzechami włoskimi dla Młodszego Dziecka, dla żądnego przygód kulinarnych Starszego – kurczak duszony w gęstym śmietanowym sosie z rakami z pobliskiego strumienia… Półmiski cienko krojonej, słodko-słonej suszonej szynki, kiełbasy z kruszynkami tłuszczu i całymi kulkami pieprzu, miękkie pasztety i mięsne galaretki ugarnirowane korniszonkami i marynowaną cebulką…

Z Owernii przenosiliśmy się (przy pomocy samochodu) do Langwedocji. Koło południa, stojąc w upalnym korku, uprzytomniliśmy sobie nagle, że – znając kulinarne obyczaje Francuzów – najwyższy czas poszukać jakiegoś miłego miejsca na sobotni, a przy okazji i pożegnalny obiadek, gdyż inaczej skazani będziemy na sieciowy, woniejący zupą z torebki lokal przy stacji benzynowej. No a gdzie można znaleźć jakąś miłą, nie-turystyczną knajpę? Nad rzeką, oczywiście! Konsultacja z atlasem, szybki zjazd z niegościnnej autostrady i znaleźliśmy się na pięknej, wąskiej drodze, prowadzącej wzdłuż zarośniętej po obu brzegach rzeki, przez kamienne wioski i sioła. Doświadczenie zdobyte podczas tygodnia w Owernii mówiło wyraźnie, że coś na pewno znajdziemy, że znów czeka nas autentyczny, wiejski posiłek, z patriotyczną miłością przygotowany z produktów tej wdzięcznej krainy, hojnie obdarowanej przez miłujących świetną kuchnię bogów.

I nic. Kompletnie nic. Wioska za wioską, ruiny zamku za ruinami, kamienny mostek za mostkiem i żadnej knajpy. Jeden bar, stukający urwaną żaluzją, z kilkoma panami spragnionymi natychmiastowego ukojenia bolącej od zawsze głowy. Jest! Restaurant, głosi szyld. Zamknięte w soboty, a coś mi się widzi, że i częściej. Ech, prowincja.

I wreszcie dojeżdżamy do kolejnej wioseczki, o dźwięcznej nazwie Lanau (piętnaście podupadłych domków i jeszcze bardziej podupadłe ruiny zamku) – narożny budynek, otwarte drzwi z powiewającymi wstążkami zasłony przeciw insektom i napis Auberge des Pecheurs. Nad wodą, wszystko się zgadza – na obiad z pewnością będą ryby. I rzeczywiście na karteluszku wsuniętym za pozostałość witryny z menu nabazgrane: Dziś pstrągi i żeberka. „Żeberka!” ucieszył się Mąż. „Będę jadł żeberka. Albo pstrągi.” Weszliśmy.

Każdy, kto uczył się w latach osiemdziesiątych angielskiego z popularnego podręcznika niejakiego L.G. Alexandra, pamięta zapewne opowiastkę o ludziach, którzy zgubiwszy się we mgle, trafili do prowincjonalnego hoteliku, jak się okazało – cofniętego w czasie o pięćdziesiąt lat. No i my – choć w zgoła innych okolicznościach – trafiliśmy w takie właśnie miejsce. Lepszego trzeba by pióra, by opisać to wnętrze… Te autentycznie zwisające w strzępach ze ścian tapety. Te chwiejne stoły nakryte lepką, nawet nie od brudu, a zwyczajnie ze starości, ceratą drukowaną w kwiaty. Ten fortepian, nieczynny od początku poprzedniego wieku, ten bilard z wytartym do cna suknem. Obrazy w spaczonych ramach, zacieki na suficie. I ludzie – dwu zaniedbanych panów przy stoliku zaraz przy wejściu, flegmatycznie przeżuwających kawałki bagietki, nakładających sobie sałatę z salaterki pełnej zadziwiająco świeżo i zachęcająco wyglądających liści. Staruszek za barem, konwersujący niemrawo z panami kopcącymi prawdziwe gauloise’y. Pies, łaszący się do każdego, kto tylko okazał mu odrobinę zainteresowania.

„Mamo…” – jęknęło szeptem Starsze Dziecko. „Prędzej bym się spodziewał, że zabierzesz mnie do trzygwiazdkowej restauracji, niż w takie miejsce!”. Młodszemu Dziecku oczy zrobiły się na pół twarzy – co jest zawsze znakiem wielkiej konfuzji, graniczącej z chęcią natychmiastowej ucieczki.

Ale nie mogliśmy tak po prostu wyjść. Wszystkie wyblakłe oczy miejscowych zwróciły się na nas i nawet wątła konwersacja staruszków przy obiadowym stoliku zamarła w pół kęsa chleba z sałatą. Pies zaczął łasić się do nas. Śląc zatem zaambarasowane uśmiechy na prawo i lewo, usiedliśmy przy stoliku, jak najdalej od grupy staruszków

Po chwili pojawił się przy nas pan zza baru, jak się zaraz okazało – właściciel przybytku. Kiedy wyjawiliśmy mu, że chcielibyśmy zjeść obiad, wyraźnie się speszył i oznajmił, że zaraz zawoła kogoś z kuchni i zobaczy się, czy można będzie jakoś spełnić nasze życzenie. On zaś w tak zwanym międzyczasie przyniesie nam chleb, wino i wodę – produkty, bez których żaden Francuz nie wyobraża sobie obiadu..

W istocie zaraz przydreptała do nas znerwicowana nieduża kobiecinka o jaskrawo rudych włosach, opasana fartuchem. Na pytanie, co moglibyśmy zjeść, nerwowo wydukała, że pstrągi z migdałami albo żeberka, ale żadnego z tych dań nie ma w czterech porcjach, gdyż – tu wskazała jedyny zajęty stolik – panowie już zjedli. „Żeberka!" ucieszyło się Młodsze Dziecko, w którym głód zaczął przeważać nad lękiem (Starsze Dziecko wciąż przeżuwało zawód z powodu niedostatków elegancji miejsca, w którym przyszło mu spożyć posiłek). Oj, może lepiej nie – zmartwiła się pani – żeberka są w pikantnym sosie i będą dla maleństwa (!) za ostre. Ale jest jeszcze – tu się ożywiła – pieczona pintade (perliczka), akurat dwie porcje, w sam raz dla dzieci, i może im do nich usmażyć kartofelki. „Co to pintade?!” chórem zapytały Dzieci. „Taki kurczaczek”, pośpieszyłam z bezpiecznym wyjaśnieniem, „tylko jeszcze lepszy”. Dzieci łaskawie zgodziły się na „kurczaczka” w postaci perliczki, Mąż zdecydował się jednak na pstrąga z migdałami, ja zaś – wielbicielka dań pikantnych – z satysfakcją zamówiłam osławione żeberka. Starszy pan dostarczył chleb, wino, wodę, coca colę dla Starszego i grenadinę dla Młodszego Dziecka, a potem pojawiły się dania.

Coca cola była przeterminowana o jakieś trzy lata i pozbawiona jakichkolwiek bąbelków, fakt. Ale te żeberka… Panie, to były żeberka! Miękkie i soczyste, z właściwą proporcją mięsa do kości, przyprawione z wyczuciem świeżą ostrą papryczką, mielonym imbirem i czymś jeszcze, czego nie udało mi się rozszyfrować. Idealnie posolone, pokryte lepką glazurą, bez śladu jakiegokolwiek przypalenia, tak częstego w przypadku żeberek. Pstrąg Męża malowniczo zwisał pyskiem i ogonem z półmiska – był doskonale świeży, jakby prosto z rzeczułki, nad którą stała Auberge, skąpany w lekko przysmażonym maśle z masą rumianych migdałowych płatków (wyznam, że Mąż nie dał mu rady i z westchnieniem pełnym żalu poddał się po mniej więcej trzech czwartych pstrążyska). Perliczka Dzieci (po pół ptaszyny na ryło!) była chrupiąca z zewnątrz, a miękka i pachnąca w środku, znów idealnie przyprawiona, lekko muśnięta miodem. Ziemniaczki, usmażone na rumiano w gęsim tłuszczu, ze szczodrym dodatkiem czosnku i natki pietruszki, systematycznie podkradaliśmy naszej progeniturze – były tak pyszne, że doprawdy grzechem byłoby zostawić je maluczkim. Ale najlepsza była biała, drobna fasolka, która dostałam do żeberek – uduszona z cebulką, świeżymi pomidorami i białym winem, doprawiona jakimś ziółkiem, chyba świeżym cząbrem. Na szczęście fasolę w naszej rodzinie jadam tylko ja, nikt się więc na mnie łakomie nie rzucał i całą porcję mogłam zjeść sama. Co też zrobiłam.

Pożegnanie z Owernią odbyło się zatem w wielkim stylu, zgodnie z naszymi oczekiwaniami (a czyż często się to w życiu zdarza?). Wcale nie chciało nam się jechać dalej – a może by tak zostać i codziennie sprawdzać, co jeszcze potrafi ruda kucharka? Co dzień zaglądać przez wpół uchylone drzwi i łowić zapachy z kuchni? Stać się specjalistą w dziedzinie lokalnych serów… Samemu łowić pstrągi na własną kolację… Kuszące. I tylko całkowicie nowoczesny lęk przed wizją zatykających się z wolna, ale nieubłaganie arterii, poddanych zmasowanemu atakowi cholesterolu, zmusił nas do dalszej drogi (wizja morza i jego owoców też miała swój udział, przyznaję).

Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie, a tym, którzy już udali się na wakacje, życzę udanych śniadań, obiadów i kolacji,

pogrążona w czułych wspomnieniach

Natalka

PS. Dzieci do dziś wspominają: „To była ta restauracja, w której cofnęliśmy się w czasie”.




Podziel się linkiem: