W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

JesteÅ› w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Wiosna. Wiosna! Wiosna!!! (oraz ostatni zimowy przepis)

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj GazetkÄ™ do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Wiosna. Wiosna! Wiosna!!! (oraz ostatni zimowy przepis)

Przyjaciółka z Krakowa wyliczyła mi ostatnio, ile to też Gazetek już Drogim Czytelnikom obiecałam i słowa, jak zwykle, nie dotrzymałam, zapowiadając jedynie rozmaite tematy, odsuwając dokończenia w bliżej niedookreśloną przyszłość, zasłaniając się chorobami, znudzeniem, brakiem czasu i ochoty.

Że nie dokończyłam opowieści o potyczkach z weganizmem (ha – każdy by chętnie przeczytał o cudzych upadkach!); że miało być słów parę o kuchni narciarskiej AD 2012 (bawarskiej i z Val di Fassa, czyli co najmniej dwie Gazetki); że w sprawie cielęcinki nie udało mi się dobrnąć do finału, czyli ostatecznego przepisu na danie główne dla Pań (a w twórczym procesie układania menu spory udział miała właśnie owa Przyjaciółka i życzyłaby sobie być wreszcie uwiecznioną w tekście); że zaczęła się już kolejna belgijska edycja RestoDays, a ja jeszcze ani słowa nie napisałam o nowych miejscach do jedzenia (bądź też starannego unikania); że przechwalam się na Facebooku rozmaitymi swoimi dokonaniami kulinarnymi, ale konkretnych opisów to już nie łaska (tak przy okazji – jeśli ktoś jest zainteresowany dyskusjami, które zaczynają się kulinarnie, ale kończą w nieprzewidywalnym konwersacyjnie miejscu, jeśli ktoś chciałby pooglądać najrozmaitsze zdjęcia jedzeniowe, jeśli wreszcie chciałby o coś zapytać, zapraszam serdecznie do facebookowej grupy PieceOfCake http://www.facebook.com/groups/146296542077315/). A z prywatnych rozmów z Przyjaciółką wynika jeszcze, że powinnam napisać o strasznych daniach dzisiejszej kuchni polskiej (kraby z parówek, anyone?), o doświadczeniach związanych ze sprawianiem ośmiu przepiórek (czyli jak nakarmić szesnaście osób małym kosztem, a dużym wrażeniem), o wielowarstwowym torcie morelowo-czekoladowo-wiśniowym – tym tutaj:

Z czasów zaś dawniejszych wygrzebuję z pamięci niedokończone Gazetki o podwieczorkach polskich i fajfach brytyjskich, o książkach o domowym przetwórstwie owocowo-warzywnym – ach, ten sezon przetwórczy trwa chyba wiecznie, dopiero co skończyły się cytrusy, a tu już zaczyna się rabarbar, jak również o innych kulinarnych książkach, których jestem szczęśliwą posiadaczką, a poziom mego szczęścia w tej dziedzinie stale i systematycznie rośnie.

Zaniedbuję się zatem. Zalegam. Tak, winnam. Biję się w pierś swą bujną. Składam, co trzeba. Ale, Kochani, nic z tego! Nikt mnie nie zmusi dzisiaj do spełniania obietnic, do nadrabiania zaległości, do ataku solenności! Czuję się beztrosko, radośnie i nieodpowiedzialnie! Do Płaskiego Kraju albowiem przyszła wiosna i to nie tylko w sensie astronomicznym (kalendarzowo rzekomo już była od trzech tygodni, ale konia z rzędem temu, kto zauważył…), ale i meteorologicznym! Temperatura prorokowana na dzisiaj – dziewiętnaście stopni! A do tego pełne słońce! U sąsiada Włocha rozkwitła japońska śliwa (a w każdym razie wydaje mi się, że to japońska śliwa, bo botanik ze mnie, jak z koziego rożka trąba):

Od innego sąsiada napłynął już wczoraj charakterystycznie wiosenny zapach mięsnej spalenizny – widomy znak odkurzenia grilla ogrodowego. Sama z siebie nabyłam dziesięć doniczek z rozmaitymi ziołami (tymianek zwykły i cytrynowy, szałwia, drzewko laurowe, natka pietruszki, melisa, mięta, oregano, rozmaryn, majeranek, a jeszcze muszę dokupić estragon i może krzaczek ostrej papryki, która choć ziołem jako żywo nie jest, pasuje do całej reszty).

Młodsze Dziecko wyjednało pozwolenie na pójście do szkoły w długiej spódnicy i podkolanówkach (belgijskie przyjaciółki już od początku marca chodzą w mini i króciutkich skarpetkach do sandałków), zaś Starsze założyło najcieplejszą kurtkę i buty trekkingowe (bo u niego wszystko jest na odwrót). Ja zaś zaczęłam sobie składać solenne kulinarne obietnice:

1. Żadnych kapustnych! Koniec z kapustą włoską, białą, czerwoną, kiszoną, brukselką, kalafiorem nawet, koniec i kropka. Koniec z zapachem (?!) gotowanej kapusty. Żadnych gołąbków czy duszonej czerwonej kapustki do wszystkiego, żadnej zasmażanej kiszonej kapusty na rozgrzewkę. Co ja zrobię z tymi kapustnymi, które wciąż trafiają do moich zamawianych bio-warzywek – nie wiem i nie zamierzam sobie na razie tym psuć wiosennego nastroju. Mówcie mi Scarlett.

2. Świeże zioła od rana do wieczora! Od twarożku (szczypiorek, koperek, mięta, oregano) począwszy, przez masło (trzy łyżki siekanych dowolnych ziół mieszamy ze 125 gramów miękkiego masła, dodajemy grubą sól do smaku i nieco pieprzu, ewentualnie ciut cytrynowego soku, z masy formujemy wałek, zawijamy w folię i wkładamy do lodówki, a kiedy stwardnieje, kroimy w krążki i podajemy do dowolnego mięsa – tak, tak, może być z grilla!), po wszelkie marynaty do ryb i mięs, sosy, sosiki i jogurciki. Do chleba – tymianek lub oregano, do makaronu – bazylia i majeranek, do mięsa – rozmaryn i szałwia. Koperek i natka do wszystkiego. I tak dalej.

3. Koniec z zimowymi zupami! Oprócz żurku, który mogę jeść rano, w obiad i wieczorem przez cały okrągły rok, mam dość rosołów, pieczarkowych, kalafiorowych, fasolowych i krupników! Nie chcę musieć się rozgrzewać po spacerze z psem – chcę móc schłodzić się zimną zupką z awokado, lodowatym gazpacho, rodzimym różowiutkim chłodnikiem wreszcie. Ot co.

4. Wyciągam z garażu maszynę do robienia lodów! Najwyższy czas na pełen emocji kursik dokształcający w dziedzinie domowej lodotwórczości – na pierwszy ogień idą lody jogurtowo-miętowe, potem próbujemy lody z różowego rabarbaru z kawałkami rachatłukum i orzeszkami pistacjowymi (brzmi cudnie, prawda?), potem może już zaczną się jadalne truskawki…

5. Zobowiązuję Męża do odkurzenia i oczyszczenia naszego ukochanego Weberka, grilla umiłowanego, źródła ciepła w chłodne wiosenne wieczory, dostarczyciela kiełbasiano-karkówkowego szczęścia. Ponieważ jednak im jestem starsza (a ostatnio proces się ten pogłębił), tym mniejszym uczuciem darzę wieprzowinę (a nigdy nie byłam zaangażowaną wyznawczynią jej kultu), mam już w zamrażalniku marynowane kotleciki jagnięce prosto od tureckiego rzeźnika. I kilka paprykowych baranich merguezów… I całą łopatkę jagnięcą do powolnego grillowania pod pokrywą… I udka z kurczaka bez kości do zamarynowania po tajsku… No i jednak polską kiełbaskę (Mąż też człowiek i po oczyszczeniu Webera coś mu się w nagrodę będzie należało):

Tym się właśnie ostatnio zajmuję. Wiosną. Żeby jednak wiosennie wykazać wiosenną dobrą wolę na wiosnę, oto ostatni w tym sezonie zimowy przepis – po Gazetce o amerykańskich deserach (Biblioteczne pogaduszki), nadeszły prośby Czytelników zaciekawionych perwersyjnie ciastem z dodatkiem koncentratu zupy pomidorowej. Wiosennie spełniam je oto:

Nagrzewamy piekarnik do 175 stopni. Dwie tortownice o średnicy 20 cm smarujemy masłem i wysypujemy mąką. Przesiewamy razem 2 szklanki zwykłej mąki z łyżeczką proszku do pieczenia, łyżeczką sody oczyszczonej, łyżeczką mielonego cynamonu, pół łyżeczki mielonych goździków, pół łyżeczki świeżo startej gałki muszkatołowej oraz szczodrą szczyptą soli.

W sporej misce ucieramy na gładką masę 110 g miękkiego masła i skórkę startą z cytryny. Cały czas ucierając, dodajemy półtorej szklanki cukru, a potem po jednym 3 jajka, za każdym razem dobrze wcierając je w masę. Dosypujemy pół szklanki mąki z dodatkami, a potem wlewamy puszkę skondensowanej (przeznaczonej do rozwodnienia) zupy pomidorowej – myślę, że jednak bez ryżu, makaronu, czosnku ani bazylii ☺ - na koniec zaś resztę mąki. Mieszamy na gęste (tak ma być) ciasto. Dzielimy je między przygotowane tortownice i wstawiamy do nagrzanego piekarnika na 35 do 40 minut – upieczone ciasta powinny być sprężyste w dotyku. Wyjmujemy je z piekarnika, stawiamy na kratce do studzenia i czekamy 8 (słownie: osiem, przytaczam dokładnie) minut, po czym wyjmujemy z tortownic i studzimy zupełnie.

Teraz robimy krem: ubijamy razem na puszystą, jasną masę 200 gramów kremowego serka (typu Philadelphia, w pieszczotliwym amerykańskim zdrobnieniu – Philly), dwie łyżki miękkiego masła i łyżkę soku z cytryny. Przecieramy masę przez sitko i starannie ucieramy z 4 (czterema!!!!) szklankami cukru pudru.

Masą przekładamy placki, resztą smarujemy z wierzchu i po bokach. Et voilà!

Pani Autorka, Marylin M. Moore, dodaje, że w dzień pieczenia to ciasto smakuje zwyczajnie, jednak następnego dnia nabiera cech wręcz ekstraordynaryjnych. Nie śmiem wątpić.

Kochani, ja się poprawię i napiszę (kiedyś) te wszystkie zaległe Gazetki, obiecuję. Ale na razie pozdrawiam Was wszystkich WIOSENNIE i udaję się na spacer w poszukiwaniu kwitnącej tarniny,

niepoprawna marcowa Natalka




Podziel siÄ™ linkiem: