W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Śniadanie w Brighton (część pierwsza, choć naiwnie myślałam, że uda się temat zamknąć w jednej Gazetce…)

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Śniadanie w Brighton (część pierwsza, choć naiwnie myślałam, że uda się temat zamknąć w jednej Gazetce…)

Wiele razy już wspominałam, i nadal z całą mocą tak twierdzę, że przed wyjazdem w nieznane miejsce trzeba się w miarę możności jak najlepiej przygotować – zbrifować, jak to się w naszych czasach mówi. Przed pierwszym w życiu wyjazdem do Wielkiej, Wymarzonej od Lat, Brytanii dokonałam takiego właśnie zbrifowania i dobrze zrobiłam, Mądra Ja.

Dzięki małej godzince spędzonej całkiem przyjemnie na wertowaniu przykurzonych stert czasopism podróżniczo-kulinarnych, dowiedziałam się mianowicie, że na tytułowe śniadanie w Brighton najlepiej udać się do knajpy Bill’s – własności niejakiego (jak samo imię wskazuje, choć nazwisko już niekoniecznie) Billa Collisona. Położona niedaleko centrum, choć i dyskretnie na uboczu, knajpa cieszy się wielką popularnością zarówno w środowisku konserwatywnych zwolenników Full English Breakfast (czyli śniadania złożonego z jajek, bekonu, kiełbasek, smażonych pieczarek, pieczonych pomidorów, kaszanki, placków ziemniaczanych, tostów oraz fasolki w sosie pomidorowym), jak i wśród liberalnej, wegetariańsko zorientowanej młodzieży (takież samo FEB, jak wyżej, ale bez mięsa, za to z humusem i guacamole). Kto chce w ładnym otoczeniu spożyć satysfakcjonujące śniadanie, brunch albo i lunch, czyli po naszemu obiadek, powinien do Bill’sa walić jak w dym.

I rzeczywiście, urocze to miejsce! Nie, nie, momencik – „urocze” to takie słodziutkie, różowiutkie, puchate i landrynkowe słowo, i choć czasem najlepiej oddaje istotę czegoś, hm, uroczego, to jednak nie tym razem. Nie pasuje też „przemiłe”. Ani „rozkoszne”. Nawet „sympatyczne” nie jest epitetem właściwym, choć sympatycznie w Bill’sie na pewno jest. Gdybym nie bała się urazić uszu Szanownych Czytelników, użyłabym mojego ulubionego słowa „zajebiste”. Ale że urażać nie chcę, użyjmy słowa „zajefajne”.

Tak właśnie – w Bill’sie jest ZAJEFAJNIE.

A teraz mały cytacik – z bardzo przyjemnej książki kucharskiej, wydanej właśnie przez tę restaurację, o której to książce wspominałam kilka razy, chociażby w ostatniej Gazetce (patrz:)

„Wypełniliśmy kosze sezonowymi owocami i warzywami; na półkach – od podłogi aż po sufit - ustawiliśmy słoiki z naszymi własnymi dżemami i chutneyami. Piekliśmy, gotowali i podawali przepyszne i oryginalne dania; powiesiliśmy u powały pęki rafii; ustawiliśmy stosy najrozmaitszych jadalnych produktów i zatrudniliśmy młodych, pełnych entuzjazmu ludzi, by zajęli się naszymi klientami. (…) Staraliśmy się stworzyć miejsce barwne i pełne życia, z jedzeniem, które nie tylko będzie smaczne, ale i wywoła na Waszych twarzach uśmiech, które w spójną jedność połączy składniki codzienne i mniej znane, by dostarczyć Wam wielu kulinarnych inspiracji.” *

Wszystko się zgadza – z sufitu zwisają pęki najróżniejszych rzeczy, od wspomnianych pióropuszy rafii, przez tabliczki z ładnie wypisanym menu i girlandy suszonych papryczek, po kosze z owocami i kolorowe metalowe dzbanki. Na ścianach – półki, a na półkach – wszelkie zabutelkowane i zapuszkowane dobra. Kto ma skłonność (jak ja) do wszystkiego, co da się zapakować w słoiczki, szybko z Bill’sa nie wyjdzie! Znacie może francuską sieć piekarni Pain Quotidien, popularną również w Belgii (doprawdy nie mogę zrozumieć, czemuż nie podbija ona wciąż chłonnego restauracyjnego rynku Polski)? No więc Bill’s ma ten sam rodzaj stylizacji, acz z ducha zdaje się znacznie młodszy.

Obsługa jest w istocie i młoda, i radosna – żadnych tam nadętych kelnerów z miną pełną wyższości, czy zagubionych, bezradnych dziewczątek z popłochem wypisanym na twarzyczkach. Wszystko wiedzą, chętnie pomogą, odpowiedzą na pytania (a podziwiam tego, kto dostanie się w krzyżowy ogień indagacji Starszego Dziecka i pozostanie zdrowy na umyśle…), przyniosą co trzeba i nie będą się dziwić.

Jeśli zaś chodzi o jedzenie… Czy jest ono rzeczywiście tak oryginalne i nowoczesne, jak deklaruje knajpa, to bym nie powiedziała. W naszych rozpasanych konsumpcyjnie czasach nikogo już nie dziwi wegetariańska wersja Full English Breakfast, a i taka, powiedzmy, jajecznica z wędzonym łososiem też raczej jest standardem. Albo ciabatta z pieczonymi pomidorami i pesto, że o jajkach „Benedict” nie wspomnę (to znaczy wspomnę, owszem, ale za tydzień). Może jednak dla przeciętnego Brytyjczyka świeży croissant jest w istocie czymś ekstrawaganckim? Może dodanie bananów, miodu i orzechów laskowych do owsianki otwiera przed nim nowe kulinarne horyzonty? Może crème brûlée z rabarbarem i imbirem w syropie szokuje oryginalnością?

Oferta obiadowo-kolacyjna też jest raczej konserwatywna: stek z frytkami, na przykład. Nawet jeśli jest to stek z etyczno-biologicznej hodowli, upieczony nad węglami drzewnymi, z frytkami z super-hiper-bio ziemniaków (ze skórką!) i sałatką z rukoli, to nadal jest to stek z frytkami i basta, nihil novi sub sole, że się tak wyłacinnię. Domowe paluszki rybne z dorsza – pyszne byłyby niewątpliwie, ale też nieszczególnie ekstrawaganckie. Risotto z bobem i groszkiem, sałatka z awokado i bekonem, tajskie zielone curry z krewetkami, tarta z pieczonymi pomidorami i karczochami z mozzarellą i tapenade… Bardzo to wszystko przyjemne i doprawdy zachęcające, ale nie wybiegające z przytupem na czoło awangardy.

Czepiam się tylko słów, mówiąc szczerze. Bo Bill w Bill’sie podaje jedzenie rzetelnie smaczne, uczciwe i w solidnych porcjach. A o tym, co tak naprawdę jedliśmy, dokładnie i ze szczegółami, będzie za tydzień, bo pilna sprawa tutaj czeka, a zatem jeszcze jeden cytacik z tejże samej książki, po prostu jak znalazł:

„Są różne rodzaje mam. Niektóre oczekują fajerwerków z okazji Dnia Matki, inne wolą pogrzebać w ogródku i traktować ten dzień jak każdy inny. Ale i jedne i drugie z przyjemnością zjadłyby podwieczorek. Choćby i w postaci filiżanki herbaty z kilkoma ciasteczkami – fakt, że raz nie będą musiały przygotowywać tego same, już im wystarczy. Ale czemu nam miałoby wystarczyć to „wystarczy”? W końcu to Dzień Matki i właśnie o Mamę tu chodzi! A zatem podwieczorek powinien być taki: małe tarteletki, delikatne ciasteczka… I kiedy już Mama myśli, że to wszystko, na stół wjeżdża łzę w oku kręcący tort – taki, który zrobić mogą jedynie jej dzieci.”

A zatem, drogie dzieci, pamiętajcie o Waszych mamusiach, bardzo proszę. A już szczególnie o tym, żeby po Waszej radosnej działalności kuchennej zostało jak najmniej śladów, bo mamusie Wasze ukochane, choć z zachwytem zjedzą z Waszych rąk nawet rzeczy powszechnie uznane za niejadalne, nie będą jednak szczęśliwe, gdy zostawicie im kuchnię w stanie daleko zaawansowanego rozkładu.

I tym pedagogicznym smrodkiem pozwolę sobie na dzisiaj zakończyć,

pozdrawiam szczególnie serdecznie wszelkie matki,

matka Natalka

* O, kurka, czyli jednak jest trochę o Wielkiej Restauracyjnej Misji, a myślałam, że udało się im tego uniknąć…




Podziel się linkiem: