W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / Po wakacjach - o różnościach

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


Po wakacjach - o różnościach

Drodzy Czytelnicy i Gazetkowicze! Witam serdecznie po długich i ciepłych wakacjach!!! Być może zauważyliście, że Gazetki nie było przez cały wrzesień (niektórzy z Was zapewne tak, wnioskuję to z przynaglających maili, przypominających mi – z różnym natężeniem inwektyw - o czekających obowiązkach kulinarnego blogera)…

W obronie własnej chciałam oświadczyć, że to nie rozbestwienie wakacyjne - powróciłam z letnich wojaży już jakiś czas temu, w terminie ogólnie uważanym za przyzwoity (pod koniec sierpnia). Nie jest to także wynik nazbyt-długo-wakacyjnego rozleniwienia (ci, co mi zazdroszczą długiego urlopu, niech spojrzą na to z innej strony - zasadniczo jestem bezrobotna i chociaż w istocie mogę się pourlopować do woli, to jednak nie zarabiam ani grosza, biedaczka). Nie wyczerpała mi się też kulinarna inwencja (no, skądże!), chęć do jedzenia (niestety…), ani – miejmy nadzieję – nie odbiegła mię Muza. A tak à propos: która z Muz właściwie powinna czuwać nad Gazetką, hę? Kaliope? Talia? A może jeszcze Klio, w końcu odwołuję się czasem i do historii, jak również nie wątpię, iż Wieczorne Gazetki Kuchenne do takowej przejdą… Przejdą?! Przeskoczą!

(świt na wsi - dowód, że nie leniłam się tak kompletnie...)

Wracając do meritum – bolesna prawda jest taka, że opóźnienia z dostawą tekstu wynikają z mojego wieku. Po prostu im jestem starsza, tym trudniej przychodzi mi opanowanie początku roku szkolnego – te wszystkie papierki do wypełnienia, dopilnowanie, żeby znalazły się wszelkie elementy piórników i worków na pływanie wraz z wuefem, żeby ze szkolnych plecaków (a zwłaszcza jednego - Synu, mam nadzieję, że szczypią Cię uszy!) zniknęły tony papierków po cukierkach, pomiętych klasówek, niedopitych pić, przeżutych gum i podobnych pozostałości poprzedniego roku. Pierwsze szkolne dni to także zamknięte jeszcze stołówki (trzeba pamiętać o kanapkach, a tu Młodsze Dziecko znów w wegetariańskim ciągu, Starsze zaś ogólnie niechętne czemukolwiek jadalnemu), zebrania organizacyjne (dwie godziny napiętej uwagi, bo wszystko po niderlandzku…), niekończące się zapisywania na zajęcia pozalekcyjne (a konia z rzędem temu, kto przy pierwszym podejściu zapisze dziecko na basen, do właściwej grupy i na właściwą godzinę – nie wiem, co jest takiego w pływaniu, ale na karate na przykład radzą sobie z tym o niebo lepiej; może to kwestia koncentracji), tłumaczenie Starszemu Dziecku, że choć walki na broń średniowieczną brzmią wspaniale, to jednak nikt nie będzie go woził do… Eindhoven (bo tam właśnie znalazł takie zajęcia) dwa razy w tygodniu, zaś Młodszemu, że do lekcji śpiewu solowego trzeba mieć, hm, jakby to ująć, żeby własnego dziecka nie urazić, słuch muzyczny? Albo coś w tym guście…

No i kiedy już wykaraskam się z tych papierzysk i pertraktacji, przypilnuję wdrożenia w szkolne koleiny, obłożę książki i zeszyty (we flamandzkich podstawówkach to obowiązek), nadchodzi czwartek, czyli Dzień Pisania Gazetki. Myślę tu sobie, czym by Was, drodzy Czytelnicy, zabawić, o czym to smakowitym, a ostatnio zjedzonym, opowiedzieć, jakim też przepisem nowo odkrytym się z Wami podzielić – i kiedy już sięgam po komputer, okazuje się, że po pierwsze Mąż pełnym głosem domaga się czystych koszul (to zwrot retoryczny, niechby tylko spróbował!), co oznacza znienawidzoną czynność pod tytułem „pranie”; po drugie Starszemu Dziecku rozwaliły się buty i trzeba natychmiast jechać po nowe; po trzecie Młodsze Dziecko nie idzie do szkoły, bo jest wolny dzień (a ja o tym zapomniałam), zaś po czwarte uciekł pies i znowu go trzeba będzie wyciągać z cudzego ogródka, do którego wprawdzie umiał wejść, ale wyjść samodzielnie już nie…

Sami widzicie, jak jest. Nie jest łatwo.

A tymczasem tyle fajnych rzeczy się zdarzyło w to lato! Spędziłam w Ojczyźnie Ukochanej całe siedem tygodni, a że pogoda była wspaniała, to i za tropikalną zagranicą specjalnie nie tęskniłam. Dzięki pogodzie rozwinęłam też skrzydła w szerokiej i bogatej kulturowo dziedzinie grillowania: otóż na urodziny dostałam – taram, taram! – kamień do pieczenia pizzy w Weberku!!! Jest fantastyczny! Pizza wychodzi fenomenalna, jak z pieca opalanego drewnem (no, prawie…) – cieniutka, przypieczona po bokach, w sam raz upieczona w środku, no cudo naprawdę. Jedynym mankamentem jest to, że sama pizza nie jest zbyt duża (trzydzieści parę centymetrów średnicy), ale nic to! Po pierwsze pozwala to zanurzyć się w coraz bardziej popularny nurt Slow Food (jedną pizzę spokojniutko jemy, popijając winkiem, podczas gdy druga dochodzi na grillu), po drugie zaś możemy spełnić marzenia Rodziny i każdemu zrobić pizzę na jego/jej gust – bez czosnku dla Męża, hawajską (wstyd się przyznać, ale co mam robić…) dla Dzieci, bez pomidorów, za to z dużą ilością anchois i ostrej papryki dla mnie. I każdy jest zadowolony, o co w Rodzinie bynajmniej nie jest łatwo.

Poza tym podjęłam wreszcie męską decyzję i uruchomiłam mój tagine – marokańskie naczynie do gotowania maghrebskich specjalności – kto ciekawy lub ma sklerozę, niech zajrzy do Gazetki W palącej (harissą) sprawie tażinów - czyli Odpowiedzi Redakcji. Otóż zebrałam się na odwagę i postawiłam moje piękne, a nieużywane dotąd, gliniane naczynie na grillu – oczywiście nie samo, a wypełnione cebulką, podsmażoną cielęciną i pomidorami, wraz z uczciwą dozą odpowiednich przypraw (patrz: Tażin z cielęciny z pomidorami). I nie pękło! Wręcz przeciwnie – spełniło wszelkie pokładane w nim nadzieje, czyli upitoliło zawartość dokładnie tak, jak chciałam, czyli mięsko na miękko, a pomidory na przypieczono. Nie ma to jednak, jak sprawdzone technologie – mieszkańcy Maghrebu wiedzą, co dobre, a my bierzmy z nich przykład. Jeśli zatem macie tagine, a boicie się go użyć, nie wahajcie się już dłużej – to działa!

W ciągu tych wakacji zjadłam także dwa z najlepszych dań w życiu – zastanawiam się właśnie, jak powinnam określić pulę… umówmy się może na dwadzieścia pięć „Dań Życia”, żeby sobie zostawić jakąś swobodę. Otóż pierwsze z tych dań zjadłam w warszawskiej restauracji Atelier Amaro, ubiegającej się o michelinowską gwiazdkę. O samej restauracji i o tym, co w niej jadłam, niewątpliwie kiedyś napiszę szerzej, ale to już po drugiej wizycie. Ta zaś nastąpi dopiero wtedy, kiedy jednocześnie uda mi się uzbierać odpowiednią sumę i zamówić stolik, co nie będzie łatwe (ani jedno, ani drugie, a już razem – strach pomyśleć). Jeśli zaś chodzi o pierwszą wizytę, to zostałam tam zaproszona przez Nadzwyczaj Hojną Przyjaciółkę – to w ogóle dobra kobieta, ta Przyjaciółka, ale już za samo to zaproszenie zostanie żywcem wzięta do nieba (rzecz jasna dopiero w odpowiednim momencie)! Jadłam w gwiazdkowych restauracjach i stwierdzam z całą mocą, że panu Wojciechowi Modestowi Amaro należą się z punktu co najmniej dwie Wielkie Gwiazdy, bo jedzenie tam jest wspaniałe. Danie zaś, które wliczam do ścisłej czołówki Dań Życia to mrożony mus z buraczków, skropiony oliwą o aromacie pieczonych ziemniaków, uwieńczony ciepłym przegrzebkiem... Trzeba być geniuszem, żeby coś takiego stworzyć i żywię tylko ogromną nadzieję, że pan WMA nie zostanie celebrytą i pozostanie za sterami kuchni w swym Atelier.

Drugie zaś danie zjadłam w znacznie skromniejszej i – prawdę mówiąc – niezbyt porywającej knajpie w umbryjskim miasteczku Trevi (myślałam, że słynna rzymska Fontana di Trevi ma coś wspólnego z tym miejscem, ale podobno nic a nic). A konkretnie było to radicchio zapiekane z lokalnym pecorino i oprószone świeżymi truflami… Reszta dań w knajpie zachowywała jaki taki poziom, ale nie odznaczyła się niczym wartym wspomnienia Drogim Czytelnikom – to jedno danie zaś było znakomite! Gorycz radicchio, złagodzona gorącym piecem, świeży i słony jednocześnie posmak pecorino, oliwa z oliwek (ta z Trevi jest wysoko ceniona, nie tylko przez znawców, ale i sprzedawców) i świeża trufla, starta w cienkie strużki. A myślałam, że kuchnia Umbrii nie jest już w stanie mnie niczym zaskoczyć – jak dobrze, że się myliłam!

Wśród kulinarnych doznań tych wakacji wymienię jeszcze szał przetwórczy (zostałam dotkniętą klęską jabłkowo-pomidorową), pasjonującą wizytę w sklepie z koreańską żywnością oraz nowe doświadczenie z dziedziny piekarnictwa – mianowicie udało mi się, całkowicie samodzielnie, wyprodukować bardzo przyzwoite croissanty (na zdjęciu poniżej)! O tym właśnie będzie (najprawdopodobniej) za tydzień, gdyż przepis na te nadzwyczaj udane rogaliki obiecałam już kilku osobom – czas wreszcie spełnić obietnicę.

Pozdrawiam wszystkich jak zwykle niezwykle serdecznie,

powakacyjna, pełna szczerego zapału, już-nieco-ogarnięta

Natalka




Podziel się linkiem: