W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies. Kontynuując przeglądanie strony, wyrażasz zgodę na używanie przez nas plików cookies.
X

Piece of cake

Jesteś w: Przepisy kulinarne / Gazetka / O cnotach weganizmu i walce z własną słabością – część I, teoretyczna

Menu


Wasze komentarze

Ciekawostki i specjały kulinarne wprost do Twojej skrzynki. Podaj adres e-mail:


Partner

Dodaj Gazetkę do Google


Wieczorna gazetka kuchenna


O cnotach weganizmu i walce z własną słabością – część I, teoretyczna

Wspominałam bodaj w zeszłym tygodniu, że zagadnienie weganizmu zasługuje na osobną Gazetkę. Oczywiście zdaję sobie sprawę, iż jest to umniejszenie tematu (understatement z angielska), gdyż weganizm jako taki to ruch na skalę światową, styl życia, filozofia, sposób na przetrwanie – nie zaś tylko dieta, jak powszechnie zdajemy się sądzić.

...zasługiwałby zatem nie na jedną Wieczorną Gazetkę Kuchenną (choćby i w dwóch częściach), a na całą naukową rozprawę, taką z przypisami, odnośnikami i wykazem źródeł. Do napisania takowej brak mi jednak warsztatu metodologicznego, zacięcia naukowego, wiedzy, cierpliwości, spokoju niezbędnego do skupienia myśli, czasu wreszcie. Jeśli zatem ktoś odczuwa potrzebę rzeczywistego zgłębienia tego pasjonującego tematu, niech sięgnie do prawdziwych, rzetelnych opracowań.

Bez kilku słów teorii jednak się nie obędzie: sensem weganizmu nie jest li i jedynie powstrzymanie się od jedzenia białka odzwierzęcego - to odmowa użytkowania wszystkiego, co zawierałoby w sobie jakikolwiek element związany z eksploatacją świata zwierząt (czy zabrzmiało to dostatecznie naukowo?). Weganin eliminuje zatem ze swego życia wszystko, co mogło, choćby teoretycznie, zawierać w sobie pierwiastek wykorzystywania naszych Braci Mniejszych – skórzane buty i paski, futra i swetry z wełny owczej (tu się zgadzam w całej rozciągłości, sam dotyk owczej wełny powoduje u mnie szczękościsk, a jak sobie jeszcze pomyślę, że na taki sweter mogłaby spaść kropla wody… wizja mokrej owczej wełny sprawia, że mam ochotę uciekać z krzykiem), jedwabne majtki i pończochy, większość kosmetyków (także te testowane na zwierzętach), niektóre lekarstwa. Weganin nie chodzi do cyrku, zwalcza ogrody zoologiczne, protestuje przeciw polowaniom.

Nie chodzi zatem jedynie o to, by nie jeść mięsa i ryb (jak w znacznie bardziej zrozumiałym wegetarianizmie) oraz jajek i mleka, a co za tym idzie – śmietany, jogurtu, jakiegokolwiek sera… Chodzi o to, by nie odbierać zwierzętom tego, co im się należy – owcom wełny (jeszcze raz gromkie tak!), krowie mleka, świni życia, jedwabnikowi jedwabiu, a pszczołom miodu. Nie zamierzam, Boże broń, odmawiać weganom ich racji i prawa do własnego stylu życia, zastanawia mnie jednak sprawa, którą określam roboczym mianem „ekologicznego jabłuszka”. Otóż, jak wiadomo, w uprawach ekologicznych nie stosuje się broni chemicznej przeciw wszelkiego rodzaju insektom (zwanym powszechnie „szkodnikami”, oczywiście niesłusznie – używając tego określenia dajemy wyraz humanocentrycznemu spojrzeniu na świat, będący wszak tworem holistycznym). A zatem spożywając „ekologiczne jabłuszko” możemy po kilku kęsach stanąć oko w oko z zamieszkującym je robaczkiem – i co na to weganin? Przecież jedząc wegańskie teoretycznie jabłko odebraliśmy robaczkowi jego dom, dokładając się do ogromu zła wyrządzanego świata zwierzęcemu przez człowieka! Ja nie kpię, słowo honoru, ja się naprawdę tym trapię i nad tym zastanawiam, bowiem zaniedbany mój sad na wsi dostarcza wyłącznie owoców z robaczkami, a ja jestem do musu jabłkowego z własnych jabłek bardzo przywiązana… I jak mam teraz żyć z wizją tysięcy bezdomnych robaczków?!

Mówiąc absolutnie poważnie – zło wyrządzane zwierzętom przez nas martwi również mnie. Hodowanie zwierząt bez poszanowania jakichkolwiek zasad humanitaryzmu jest dowodem na postępujący koniec naszej cywilizacji i jeśli nadal będziemy trzymać kury wciśnięte przez całe swe życie w klatki niewiele większe od rozmiarów ich ciałek, a świnie paść hormonami i wtłaczać w ciasne i brudne chlewy pozbawione dostępu naturalnego światła – to niech ta cywilizacja wreszcie odejdzie (jest taki piękny archaizm: „sczeźnie”), niech zniknie z powierzchni wszechświata, niech stać ją będzie chociaż na tę uprzejmość wobec innych „ludzkości”, by uwolnić je od swej obecności. Od lat kupuję jajka wyłącznie od tak zwanych szczęśliwych kur – biegających wolno po podwórku. Mięsa jemy mało i też tylko ze źródeł, które gwarantują humanitarną hodowlę i bezstresową (?!) śmierć. Nawet mleko zamawiam z małego holenderskiego gospodarstwa, w którym krowy ponoć śmieją się od ucha do ucha, traktując własne dojenie jako najlepszą rozrywkę pod słońcem.

Dobrze, zgoda - mnie na to stać, choć też z trudem, gdyż nieśmiałe próby humanitaryzmu sporo kosztują i wielu znajomych uważa, że jest to czysta, nikomu niepotrzebna ekstrawagancja. Większość ludzi w ogóle nie może sobie na takie gesty pozwolić i nie mnie osądzać ich możliwości i wybory. Dlatego też staram się rozwijać sztandar z hasłami szacunku do spożywanych zwierząt tylko wśród ludzi, którzy bez wyrzeczeń mogliby pozbyć się części swych dochodów na rzecz ciut lepszego traktowania własnego pożywienia.
Tym trudniej rozwijać mi te sztandary, gdyż mam świadomość, że te szczęśliwe jajka i bezhormonowe mięso to za mało. To jedynie półkroczek, choć – dodam na własne usprawiedliwienie – w dobrym kierunku. Dla dobra nie tylko zwierząt, ale i całej ludzkości, ba - Ziemi całej, powinniśmy jednak na ten weganizm przejść raz a dobrze, i to zbiorowo. Czytałam bowiem wiele przekonywujących artykułów popularnonaukowych, wskazujących dobitnie i przy pomocy (niesprawdzalnych dla mnie) danych, iż tylko rezygnując z masowej produkcji jedzenia pochodzenia zwierzęcego możemy poprawić sytuację ekologiczną na naszej planecie, bowiem to masowa hodowla jest odpowiedzialna za większość zanieczyszczeń o tragicznych skutkach teraz i zawsze. Z drugiej jednak strony, pewna moja Przyjaciółka przedstawiła kiedyś swój punkt widzenia na tę sprawę, całkiem mi bliski, choć uczciwie mówię, że nie ja na to wpadłam – otóż twierdzi ona (Przyjaciółka znaczy), że cała katastrofa ekologiczna jest wpisana w rozwój ludzkości i koniecznym dopełnieniem istnienia naszej cywilizacji musi być samozagłada. Z tego, kim jesteśmy jako „ludzkość”, wynika nasz koniec – w nierozkładalnych odpadkach. Czyli, mówiąc krótko, samiśmy to wybrali i nie ma ucieczki.

Dopóki nie sczeźniemy, nie będziemy wiedzieli, a tymczasem wyznaję szczerze, że mam za sobą kilka prób przejścia na czasowy weganizm, prób – dodajmy z jeszcze większą szczerością – kompletnie nieudanych. Wysiłki takie podejmuję zazwyczaj na początku roku, po nadejściu lutowych numerów pism kulinarnych – otóż tradycyjnie dotyczą one postanowień noworocznych (numery datowane na luty ukazują się w cyklu wydawniczym na początku roku), rozmaitych diet i zbawiennych rozwiązań o charakterze uniwersalnym (czyli że pomogą na wszystko, nawet na lekki obłęd, jak mawia mój Teść). Wśród takich remediów poczesne miejsce zajmuje właśnie weganizm i co roku daję się skusić.

Robię wstępne résumé - nie poluję, nie uznaję rodeo, nie znoszę cyrku, nie chodzę do zoo. Nie mam ubrań ze skóry ni jedwabiu (na to właśnie mnie nie stać, może właśnie z powodu moich kulinarnych ekstrawagancji), owczej wełny nie wpuszczę za próg, zaś kremem – być może testowanym na zwierzętach – i tak regularnie zapominam się smarować. To na plus. Teraz na minus – uważam, że gonitwa z bykami w Pampelunie powinna zostać utrzymana, gdyż jest barwnym i skutecznym sposobem eliminowania ze społeczeństwa jednostek o zerowym IQ; wprawdzie tylko kilku na raz, ale zawsze. Źle wyglądam w sprawie jabłuszek z robaczkiem. Lubię miód i popieram – tylko ćśśś, nie mówcie nikomu - Kubusia Puchatka. No to chyba nie tak najgorzej? Mogę zaczynać.

A o tym, jak mi poszło, o konkretach, o tym, co jadłam i dlaczego to wszystko wzięło w łeb szybciej, niż się spodziewałam, będzie następnym razem – w części II, praktycznej.

Serdecznie pozdrawiam
przejęta ekologicznym zbawianiem świata
Natalka




Podziel się linkiem: